Książkę można kupić TUTAJ

Poniżej tekst. Przypominamy, że książka została wydana w 1997 roku, więc jej wartość jest mniej informacyjna a raczej inspiracyjna.

Wstęp

Gdybym miała określić coś najbardziej charakterystycznego dla Afryki, byłby to chyba zapach. Dla mnie zapach zawsze będzie tym, po czym z zamkniętymi oczami poznam, że jestem w Afryce, i to nieważne, czy w Egipcie, Maroku, Tanzanii lub Namibii. W zapachu tym jest suche powietrze znad pustyni i wilgotne z tropikalnego lasu, jest zapach węgla drzewnego i fajki wodnej, palonej nad Nilem w pogodną listopadową noc. Jest odrobina chłodnego, metalicznego zapachu złota i diamentów, wydobywanych w kopalniach południa, i przypraw wiezionych przez karawanę Berberów lub sprzedawanych na bazarze Khan el Khalili w Kairze. Są w nim niezmierzone przestrzenie sawanny w Afryce Wschodniej i ciasne, zatłoczone ulice wielkich miast. Są też kwiaty i owoce o nieznanych nazwach oraz niespotykanych barwach i wreszcie fascynujący zapach dzikich zwierząt, zapach wolności. Każdy, kto byłw Afryce, zgodzi się ze mną, a jeśli się tam wybiera, to na pewno zwróci na to uwagę. Afryka pachnie. Różne są odcienie i intensywność tego zapachu, ale z pewnością jest on wszędzie, przenika wszystko i każdego, kto tam się znajdzie.
Starałyśmy się, aby ta książka zawierała z jednej strony rzetelną wiedzę, zdobytą zarówno w czasie podróży, jak i dzięki lekturom poświęconym tej części świata, a z drugiej – nasze osobiste emocje i wrażenia. Spróbujemy opowiedzieć historię, dzięki której może łatwiej będzie zrozumieć, dlaczego tam się wraca.
Część informacyjną tej książki przygotowałyśmy na podstawie własnych doświadczeń, umieszczając w niej to, co dla nas okazało się niezbędne a co nie zawsze znajdowałyśmy w renomowanych przewodnikach, posługujących się określonymi schematami. Chcemy podzielić się doświadczeniami, pomocnymi także w wędrówkach po krajach, do których nam się nie udało dotrzeć.
Książka ta przeznaczona jest dla ludzi kochających przygody, marzycieli. Znajdziecie w niej wiele historii, które dla nas są kolorowymi wspomnieniami, a dla was mogą stać się zaproszeniem do przeżycia czegoś podobnego.
Matylda

 

Prolog
Piszemy o przygodach niewielkiej grupy osób podczas kilku kolejnych wędrówek po Afryce. Wśród uczestników afrykańskich wypraw oprócz autorek, tj. Ani, Dominiki i mnie, byli także: Giuseppe Angelini, Staszek Trzciński, Magda Winiarska, Emanuel Lis i Tomek Ślaski.
W kilku słowach chciałabym opowiedzieć o osobach, które w naszych wspomnieniach pojawiają się najczęściej.
Staszek, mój przyjaciel jeszcze ze szkoły podstawowej, któremu mimo szczerych chęci nie udało się nic napisać, ale mimo natłoku pracy i zajęć byłz nami myślami, gdy powstawała ta książka. W Afryce południowej towarzyszyła nam Magda, z którą przeżyłyśmy na rzece Zambezi chwile, które połączyły nasze wspomnienia na zawsze. W Tanzanii dołączyłdo nas Emanuel, zwany Emu, który dzielnie znosiłtowarzystwo moje i Dominiki, oraz Tomek, który wspólnie z Anią przemierzałbezdroża Kenii, Tanzanii i Malawi. Z kolei w podróżach po północnej części Afryki towarzyszyłmi Giuseppe, nazywany przez przyjaciółsycylijskim skrótem – Pippo. W tym właśnie gronie, dzieląc się na grupki i podgrupy, przez kilka ostatnich lat zwiedzaliśmy kontynent, który oczarowałnas na zawsze.
Ze względu na to, iż książka ta nie jest poważną rozprawą naukową, lecz zbiorem relacji i wspomnień z podróży, zdecydowałyśmy się na swobodną formę wypowiedzi w konwencji opowiadania na spotkaniu przy herbacie.
Każda historia jest podpisana imieniem autorki, żeby uniknąć nieporozumień.
Mamy nadzieję, że przyjmiecie naszą propozycję i potraktujecie nas wszystkich, którzy uczestniczyli w tych wyprawach, jak swoich dobrych znajomych.
Matylda

Feluka
Moje pierwsze spotkanie z Afryką przeżyłam kilka lat temu podczas pobytu w Egipcie. Byłto czas bezpośrednio poprzedzający dramatyczne zamachy na turystów, dokonywane przez fundamentalistyczne ugrupowania islamskie. Można było wtedy jeszcze bezpiecznie podróżować, nie obawiając się wrogiego nastawienia czy prześladowań. Przejechałam wówczas z moim przyjacielem Giuseppe cały Egipt, od Aleksandrii po Abu Simbel. Odwiedziliśmy kilka koptyjskich klasztorów, nurkowaliśmy w Morzu Czerwonym, konaliśmy z upału na pustyni i oczywiście podziwialiśmy piramidy, Dolinę Królów oraz wiele innych wspaniałych świątyń i miejsc tchnących tajemnicą. Starożytny Egipt – czego nie trzeba chyba podkreślać – jest dla przybysza z Europy szczególnie fascynujący. Monumentalne budowle wznoszone tutaj w ciągu setek, ba, tysięcy lat, świadczące o wielkiej wiedzy i imponującej pradawnej kulturze, znane są wszystkim z wielu naukowych i paranaukowych książek. Postanowiłam zatem napisać o tym, jak można spędzić tam czas wolny od podziwiania zabytków.
Jadąc z południa, z Aswanu, z powrotem w górę Nilu, postanowiliśmy, zamiast pociągiem, popłynąć łódką. ZnaleĹšliśmy kapitana feluki, małej, kilkuosobowej łódeczki z ogromnym białym, płóciennym żaglem, i umówiliśmy się, że zawiezie nas do Kom Ombo. Podróż miała trwać całą noc. Ponieważ na tego typu spływ Nilem należy mieć specjalne zezwolenie policji, musieliśmy ominąć wszystkie wodne posterunki i wsiąść na felukę daleko za miastem. Czekała na nas w gąszczu papirusów i trzcin, do których droga wiodła przez malutkie uprawne poletka, ciągnące się wzdłuż rzeki. W tak suchym kraju, jak Egipt, te niewielkie obszary żyznej ziemi stanowią skarb i są bardzo skrupulatnie wykorzystywane przez miejscową ludność.
–Welcome! – zachrypiałkapitan na nasz widok.
– Salam! – przywitaliśmy się grzecznie.
Ułożyliśmy plecaki wewnątrz. Kapitan pospiesznie wciągnąłżagiel na maszt i odpłynęliśmy.
Była najprzyjemniejsza pora dnia, około czwartej po południu, kiedy światło robiło się pomarańczowe, a nagrzane powietrze drgało na piaszczystych wydmach wyglądających zza wąskich pasków zieleni. Upał, zwykle trudny do zniesienia w lipcu, na wodzie nie doskwierałtak bardzo. Kapitan rozsiadłsię wygodnie przy sterze i szczerzyłdo nas białe zęby, błyszczące w ciemnej, pooranej bruzdami twarzy.
– Slowly, slowly! – mówiłco jakiś czas, łagodnie podnosząc rękę. – Capitan good. Slowly, slowly – powtarzał.
– Good, good – odpowiadaliśmy.
Rozmowa mało urozmaicona, ale zawsze. Było bardzo miło. Tak miło, że w pewnej chwili wpadłmi do głowy pomysł, żeby się wykąpać. Feluka płynęła powoli, a słońce właśnie chowało się za horyzontem, więc moment byłwłaściwy. Wskazując palcem na siebie, a następnie na wodę, spojrzałam pytająco na kapitana.
– Swim. O.K.? – zapytałam, naśladując rękami ruchy żabki.
– O.K. No problem. O.K. – zgodziłsię kapitan. – Water good, no crocodiles.
– ???… Crocodiles? – zdziwiłam się, bo to mi nie przyszło do głowy.
– No, no problem. Swim, swim – zachęcał.
Skoro tak, to w porządku – pomyślałam. Rozebraliśmy się szybko i wskoczyliśmy do wody. Wspaniałe uczucie. Woda w ciemnogranatowym kolorze unosiła nas powoli. Moment byłtak urzekający, że na chwilę zapomnieliśmy o całym świecie. W pobliżu nie było nikogo. Piaszczyste brzegi, porośnięte palmami i papirusem były daleko. Nil jest miejscami niezwykle szeroki. Powietrze było bardzo nagrzane po całym dniu i zanurzenie się w wodzie sprawiało nieopisaną frajdę. Gdy trochę ochłonęliśmy z wrażenia, okazało się, że feluka żegluje gdzieś bardzo daleko przed nami. W tym momencie przemknęła mi przez głowę straszliwa myśl, że oto kapitan ze wszystkimi naszymi rzeczami, paszportami i pieniędzmi, wystarczającymi na utrzymanie jego wraz z rodziną przez co najmniej rok, odpływa w siną dal. Zostać w majtkach na środku Nilu, hen, gdzieś pomiędzy Aswanem a Kom Ombo – to nie była miła perspektywa. Zdałam sobie sprawę z naszej naiwności i głupoty.
– Hey. Capitan!!! – krzyczeliśmy z Giuseppem co sił.
– Hey. Hallo. Hey!!! – wymachiwaliśmy rękami, czując się jak ostatni frajerzy. Biały żagielek feluki majaczyłw oddali z ledwo widoczną sylwetką kapitana na pokładzie. Byłam bliska płaczu, raczej z wściekłości na siebie niż na sytuację. Mieliśmy obydwoje bardzo głupie miny, gdy nagle stałsię cud. Nie wiem co na to wpłynęło, ale kapitan zmieniłzdanie i postanowiłpo nas wrócić. Może po prostu zrobiło mu się nas żal. Wykonałzwrot i po dziesięciu minutach podpłynąłdo nas. Myślałam, że go ucałuję. Uczciwy facet z tego kapitana – pomyślałam – nie okradłnas i nie zostawił, mimo takiej okazji…
Na łódce było jak w domu. Wysuszyliśmy się i wypiliśmy herbatę. Zapadłzmrok i na niebie ukazały się gwiazdy. Położyłam się na pokładzie i długo patrzyłam w niebo z zarysowanym ciemnym konturem żagla. Zasnęłam.
Obudziłmnie głos kapitana:
– Food, eat food – oznajmił. Twarz oświetlała mu lampa naftowa, poza tym wokółpanowała ciemność.
– O.K. – odpowiedzieliśmy jednym głosem.
– Food, capitan’s home, wife, woman, food. Home – wskazałręką na brzeg. Wynikało z tego jasno, że zaprasza nas do siebie na kolację. Bardzo nam się ta myśl spodobała i z aprobatą pokiwaliśmy głowami.
Feluka dobiła do brzegu, błotnistego i porośniętego gęstymi trzcinami. Wyskoczyliśmy do wody, grzęznąc po kolana w błocie. Przez chwilę z niepokojem pomyślałam o wspomnianych przez kapitana krokodylach, których tu podobno nie ma, ale w takim razie po co w ogóle o tym mówił? Chciałam jak najprędzej znaleĹšć się na brzegu. Brnąc w ciemnościach przez bagno i trzciny sięgające ponad nasze głowy, podążaliśmy za kapitanem na stały ląd. Szczęśliwie, żadnego krokodyla nie było.
Wioska, w której się znaleĹšliśmy, była skromna, biedna i pozbawiona elektryczności. Panowałspokój i zewsząd dobiegała muzyka cykad. Zbliżaliśmy się do domu, właściwie zagrody bielonej wapnem. Niespodziewanie zjawiła się hałaśliwa gromadka dzieci. Otoczyły nas ze wszystkich stron, dotykały naszych ubrań, śmiały się głośno. Opędzając się dyskretnie od tej rozkrzyczanej grupki, weszliśmy za naszym gospodarzem na teren domostwa. Uśmiechałsię, pokrzykiwałi witałsię z rodziną. Po ceremonii powitania posadzono nas na macie. Przyglądałam się z zainteresowaniem żonie kapitana. Przepiękna kobieta o regularnych, klasycznych rysach i dużych, mądrych oczach. Nie mogłam oderwać od niej wzroku. Równie śliczne były dzieci, które wyraĹšnie odziedziczyły urodę po matce. Ubrani byli dość skromnie i czuło się, że czasami bywają głodni. Mimo to postanowili nas przyjąć z gościnnością typową dla górnego Egiptu. Wiadro wody, taca z makaronem na cześć Giuseppa i owoce. Jedzenie podała nam żona gospodarza, zachęcając gestami i uśmiechem do jedzenia. Po kolacji kapitan przyniósłfajkę wodną i zagadnął:
– Smoke shisha? – Palcem wskazującym dĹšgnąłmojego przyjaciela w ramię, potem spojrzałna mnie.
– Aiwa – zgodziliśmy się po arabsku.
– Pipe good, capitan good, good food, wife – wyszczerzyłbiałe zęby. W odpowiedzi pokiwaliśmy głowami. Nabijałwłaśnie tytoń do fajki i przykładałdo niego rozżarzone węgielki. W powietrzu uniósłsię słodkawy zapach dymu. Zaciągnąłsię kilka razy i z błogim wyrazem twarzy wręczyłmi ustnik. Niespecjalnie miałam ochotę brać do ust to, co on przed chwilą sam trzymałw ustach, ale nie chciałam być niegrzeczna, więc pociągnęłam raz. Mocny tytoń, zakręciło mi się w głowie. Od jakiegoś czasu paliłam egipskie papierosy cleopatra, coś w rodzaju extra mocnych, ale fajka przebiła wszystko. Giuseppe, który w ogóle nie palił, zaciągnąłsię i oczy wyszły mu niemal na wierzch. Zakrztusiłsię dymem i nie mógłzłapać oddechu. Kapitan roześmiałsię głośno.
– Aaaaaa, he, he! Italy no smoke. Ha, Ha…
Giuseppe poczerwieniał, ale uprzejmy uśmiech nie zniknąłmu z twarzy.
Nagle poczułam, że muszę skorzystać z toalety.
– Toilet? – zapytałam. Kapitan wskazałmi rozpadającą się budę, w najciemniejszym kącie zagrody. Podziękowałam, wstałam i poszłam, dzierżąc w dłoni lampę naftową. Otworzyłam plecione z bambusa drzwi, zajrzałam i stanęłam jak wryta. Byłam już przyzwyczajona do niewyszukanych standardów łazienkowych, ale to, co zobaczyłam, przeszło moje oczekiwania. Obdrapane pomieszczenie całe się poruszało, szeleszcząc i chrobocząc. Ogromne, dziesięciocentymetrowe karaluchy pookrywały całą powierzchnię ścian. Pod wpływem światła wpadły w popłoch i wszystkie naraz usiłowały schronić się w wykopanej w klepisku dziurze, której przeznaczenia chyba nie muszę tłumaczyć. Gdy większość znalazła już drogę do bezpiecznego schronienia i tylko kilka najbardziej marudnych biegało po ścianach i podłodze, wiedziałam już z całą pewnością, że nie muszę wcale korzystać z toalety. Z nietęgą miną wróciłam do siedzących na matach gospodarzy.
Wieczór upłynąłbardzo szybko, i była już właściwa pora, żeby opuścić wioskę i ruszyć w dalszą drogę. Wielki jak arbuz księżyc wschodził, rozświetlając mrok i rysując długie cienie postaci i palm na połyskującej wodzie. W ciszy nocy słyszałam wyraĹšnie nasze kroki i plusk wody. Wciąż było bardzo gorąco.
– Up, up – mruknąłkapitan, żebyśmy się pospieszyli.
Na brzegu stała jego rodzina. Rozmawiali szeptem, od czasu do czasu podnosząc lekko głos. Pomachali nam na pożegnanie, a my odpowiedzieliśmy tym samym. ¯agiel zostałwciągnięty na maszt, śpiwory wypakowane z plecaków. Położyliśmy się, w milczeniu spoglądając to na wodę, to na niebo. W nocnej ciszy szumiałtylko delikatnie wiatr i grały cykady na brzegach. Zasnęliśmy.
Noc była spokojna, ale nad ranem zrobiło się bardzo zimno. Obudziłam się przed świtem, trzęsąc się cała i szczękając zębami. Nie mogłam już spać. Do Kom Ombo pewnie już niedaleko – pomyślałam. Kapitan jeszcze spał, zawinięty w kilka koców. Giuseppe też spał, miałchyba cieplejszy śpiwór niż ja.
Na wschodzie zaczęło się najpierw robić różowo, potem pomarańczowo i wreszcie żółto. Ogromna czerwona kula, która tak nieznośnie dawała się nam we znaki w środku dnia, teraz powoli rozświetlała horyzont, rozlewając przyjemne ciepło. W ciągu godziny zrobiło się upalnie, co po lodowatym poranku oznaczało murowane przeziębienie. Kapitan dobiłdo brzegu i oznajmił, że dotarliśmy do celu:
– The end – powiedziałkrótko. Zapakowaliśmy plecaki i włożyliśmy banknot do wyciągniętej w naszym kierunku dłoni. Polubiłam naszego kapitana i żal mi było się rozstawać, ale tak to jest, jak się podróżuje – trzeba się z kimś pożegnać, żeby poznać kogoś nowego.
Teraz czekałnas parokilometrowy spacer na stację kolejową, gdzie chcieliśmy złapać jakiś pociąg do Luksoru. Zanim doszliśmy na miejsce, miałam już 39 stopni gorączki, spowodowanej porannym kontrastem temperatur. Za to humor mi dopisywał. Przed nami byłLuksor, potem Hurghada i Morze Czerwone…
Matylda

Planeta Woda
(Uwaga:Matylda zastała w 1999 roku instruktorem nurkowania PADI, co pośrednio przyczyniło się do powstania firmy ZANZI w póĹşniejszych latach. W chwili pisania tego tekstu stawiała pierwszekroki pod wodą, więc prosi o wyrozumiałość)
Sześć lat póĹşniej pojechałam po raz drugi do Egiptu, gdzie większość czasu spędziłam nad Morzem Czerwonym, ale nie po to, by siedzieć na plaży, lecz aby wybrać się w podróż do podwodnego świata raf koralowych. Była to wyprawa porównywalna z odwiedzinami innej planety, co z pewnością potwierdzi każdy, kto zajmuje się nurkowaniem. Jest to tak niezwykle porywające i pasjonujące zajęcie, że z łatwością można poświęcić mu życie.
Sprzęt do nurkowania waży ponad dwadzieścia kilogramów, a mimo to w wodzie człowiek czuje się lekki jak piórko. Wszystko odbywa się w błękitnej przestrzeni, w stanie nieważkości, w rytmie powolnych, głębokich oddechów i spowolnionych ruchów. Nie ma tu miejsca na nerwowe gesty czy paniczne reakcje. Znajdujesz się w świecie spokoju i trzeba mu się podporządkować, w przeciwnym razie można narazić się na poważne niebezpieczeństwo. Zbyt szybkie wynurzenie się może spowodować chorobę kesonową, czyli, innymi słowy, azot rozpuszczony we krwi pod wpływem ciśnienia, przy nagłym jego obniżeniu, zachowuje się podobnie jak dwutlenek węgla w wodzie sodowej w chwili otwarcia butelki. Nieprzemyślana reakcja wobec niektórych gatunków ryb, w tym rekinów, również grozi poważnymi konsekwencjami. Podwodny świat kryje co prawda sporo niebezpieczeństw, ale bardzo rzadko zdarzają się wypadki nie spowodowane przez ludzi i ich niewłaściwe zachowanie.
Stworzenia zamieszkujące morza i oceany, podobnie jak te na lądzie, nie są z natury agresywne wobec człowieka, przeciwnie, są ciekawskie i z zainteresowaniem przyglądają się nurkom lub nieśmiało usuwają się na bok. Można je czasem karmić jak domowe zwierzątka. Na przykład wielkie, ponad dwumetrowe mureny o wyglądzie potwora z Loch Ness przepadają za jajkami, a gdy dla żartu poda im się cebulę, plują nią jak niemowlęta kaszką. Czasami, spodziewając się, że nurek ma przy sobie jakiś smakołyk, podpływają i szukają pokarmu w kieszeniach kamizelki, a jeśli nic nie znajdą, z ponurą miną wracają do swojego schronienia w rafie.
W ostatnich latach takie miejscowości nad Morzem Czerwonym jak Hurghada czy Dahab, stały się celem podróży dla ogromnej liczby turystów, w tym także z Polski. W zastraszającym tempie wyrastają kolejne hotele i jednocześnie niszczeją pobliskie rafy, odwiedzane codziennie przez setki osób. Większość owych turystów, nie zdając sobie sprawy z konsekwencji, zrywa kawałki żywych raf – na pamiątkę. Taka pamiątka po paru godzinach zaczyna gnić i śmierdzieć, trzeba więc ją wyrzucić. Rafa przy najpopularniejszej wyspie Giftun nie przypomina już tej, którą oglądałam kilka lat temu, jest znacznie uboższa i zdeptana, chociaż nadal piękna. Szczęśliwie, ci, którzy nurkują z akwalungiem, wykazują minimum przyzwoitości, by uszanować i docenić oszałamiającą urodę podwodnych krajobrazów, wobec czego jedynie rafy znajdujące się blisko powierzchni narażone są na niszczycielskie poczynania bezmyślnych turystów.
Hurghada roi się od różnych agencji oferujących wypożyczanie sprzętu i kursy dla płetwonurków, ale z czystym sumieniem mogę polecić zaprzyjaĹšnioną firmę DINOS, w której zatrudnieni są Sami i Nazir współpracujący z przesympatyczną właścicielką jachtu, Terri, Amerykanką, która porzuciła rodzinną Alaskę i poświęciła się nurkowaniu. Ludzie ci kochają to, co robią, i ręczę, że w ich towarzystwie można bezpiecznie stawiać pierwsze kroki w tej cudownej, magicznej krainie, której nie opiszą żadne słowa.
Dla chętnych podaję kontakt:
Dinos Diving and Safari Center (Sami i Nazir)
tel.: 20.65.545050
fax: 20.65.548414
Sun Shine Diving Center (Terri)
tel./fax: 20.65.545113
Dla wielu osób nurkowanie wydaje się szalenie niebezpiecznym sportem, przy czym większość obawia się na przykład spotkania z rekinem. Nic bardziej błędnego. Oczywiście istnieją gatunki rekinów, takie jak żarłacz biały czy rekin młot, których należy unikać. Można je jednak spotkać głównie na dużych głębokościach, przynajmniej kilkudziesięciu metrów, a jeśli już dojdzie do spotkania należy zachować spokój i nie wykonywać gwałtownych ruchów, które mogłyby zostać zinterpretowane jako szamotanie się rannej zdobyczy. Najbardziej czułym zmysłem u rekinów jest węch, wobec czego w przypadku niedużego nawet zranienia trzeba powoli wypłynąć na powierzchnię i wrócić do łodzi. Rekiny rafowe, które pływają na mniejszych głębokościach i osiągają długość nie większą niż dwa metry, nie są na ogółagresywne wobec człowieka i można bez trudu rozpoznać po ich ruchach, czy są akurat głodne. Polujący rekin porusza się szybciej i bardziej nerwowo. Potencjalną zdobycz okrąża kilka razy, zataczając coraz mniejsze kręgi, po czym błyskawicznie atakuje. Bardzo rzadko zdarza się, by celem stałsię człowiek, a jeśli tak się dzieje, to albo w wyniku panicznej ucieczki nurka, albo na skutek zbytniego zbliżenia się do polującego na inną zdobycz rekina. Większość z nich jest w praktyce absolutnie niegroĹšna i zwykle najedzona.
Czego natomiast należy się naprawdę obawiać? Po pierwsze, trujących ryb, takich jak stonefish, która do złudzenia przypomina kawałek rafy, lub tigerfish, podobnej do przepięknego ptaka z rozłożystym wachlarzem kolorowych piór. Można je spotkać nawet na bardzo płytkich rafach. Jeśli się takiej ryby przez ciekawość lub pomyłkę dotknie, możne ona w obronie własnej wstrzyknąć napastnikowi truciznę, będącą jedną z najmocniejszych neurotoksyn na świecie. Uratowanie ukąszonej osoby jest często niemożliwe. Trujące kolce mają także płaszczki i manty oraz niektóre gatunki ślimaków. Z kolei spośród ryb drapieżnych najbardziej niebezpieczne mogą okazać się barrakudy, które jeśli poczują krew, stają się wyjątkowo agresywne i potrafią wpłynąć nawet na bardzo płytką rafę.
Poza tymi zastrzeżeniami nic człowiekowi pod wodą nie grozi, o ile zachowa spokój i koncentrację. Jest to cudowny sport, dzięki któremu odkryłam kompletnie nową, przepiękną rzeczywistość bajecznych kształtów i kolorów, krainę, do której chciałabym wprowadzić wszystkie bliskie mi osoby.
Jednocześnie po raz kolejny, z ogromną siłą uświadomiłam sobie, jak niezwykle piękny jest świat, jak mało o nim wiemy i ile niezwykłych niespodzianek jeszcze kryje przed ludĹšmi, którzy z takim trudem dostrzegają urodę i doskonałość tego, co ich otacza. Czasami wystarczy po prostu spojrzeć i otworzyć się na to, co istnieje wokół, a wszystko staje się jasne, proste i piękne. Kiedy się tak czuję, największą radością jest to, że mogę być tutaj i uczestniczyć w tym wszystkim.
Matylda

Koszerny przypadek
Kilka lat temu wyjechałam na pewien czas do Maroka. Przylecieliśmy z moim przyjacielem do Casablanki, gdzie wynajęliśmy najtańszy w ofercie samochód, nieterenowy Renault 4, za to pojemny i z charakterem. Wrzuciliśmy do bagażnika plecaki i pojechaliśmy przed siebie. Była noc. Droga wiodła przez wiele pięknych, małych miasteczek położonych wzdłuż wybrzeża, a następnie skręcała na wschód, w głąb lądu. Jak zawsze z pewnym obrzydzeniem unikałam kurortów i miejscowości turystycznych, poszukując czegoś niezwykłego. Głównym naszym celem była pustynia. Masywne wydmy żółtego piasku. Miejsca odległe, w których mieszka wiatr.
Zatrzymywaliśmy się tam, gdzie zastawałnas zmrok. Spaliśmy w samochodzie, hotelikach lub prywatnych domach. Jeden z takich domów trafiłnam się w miejscowości o niewdzięcznej nazwie Skura, po drodze do Merdzugi, która jest bramą na wydmy.
Byliśmy oboje bardzo głodni. Zatrzymaliśmy się więc w przydrożnej knajpce na jedno z dwóch typowych marokańskich dań: tagine lub kuskus. Właściciel, Ahmed, bardzo miły i sympatyczny, miejscowym zwyczajem wdałsię z nami w rozmowę. Skąd jesteście, jak się nazywacie, dokąd jedziecie? – pytał. Na obiad czekaliśmy tak długo, że stałsię kolacją, ale postanowiliśmy nie zmieniać lokalu, gdyż następny mógłznajdować się kilkadziesiąt kilometrów dalej. Gdy wreszcie pojawiły się upragnione, dymiące potrawy, niesione przez umorusanego kelnera, było już póĹšne popołudnie. Zjedliśmy i w zasadzie nie było powodu, żeby ruszać w dalszą drogę. Nigdzie się przecież nie spieszyliśmy… Namówieni przez Ahmeda zgodziliśmy się zostać u niego na noc. Zabrałnas do palmowego gaju, typowego dla tej części Maroka. Obejrzeliśmy kilka ruin i zachód słońca. Zaprowadziłnas także do swego wuja, właściciela sklepu. Wspaniałe miejsce. Kufry wypakowane po brzegi ręcznie robioną biżuterią ze srebra. Nieprzebrane mnóstwo półszlachetnych kamieni, wydobywanych w górach Atlasu. Barwne dywany z wielbłądziej wełny, fajki, bębenki, amulety. Gdy opuściliśmy sklep, niebo było już usiane gwiazdami, a miasteczko rozświetlało światło księżyca i lamp naftowych na progach domostw.
Pojechaliśmy do Ahmeda. Gliniany dom przykryty palmowymi liśćmi. Dostaliśmy jedno pomieszczenie do własnego użytku. Skromnie, ale miło. Matka i siostry gospodarza szykowały kolejne tagine na kolejną kolację. Usiedliśmy na podłodze. Ahmed za gościnę nie żądałdużej zapłaty i byłnaprawdę miły. Opowiadało swojej rodzinie. Po chwili nadeszli jego bracia i dołączyli do nas. Kobiety, zgodnie z muzułmańskim zwyczajem, zajęte były przygotowywaniem posiłku, który spożywały osobno w kuchni. Tylko mnie, jako gościowi, przypadłw udziale zaszczyt siedzenia wśród mężczyzn. Matka, starsza kobieta o prostej i szlachetnej twarzy, przyniosła wreszcie jedzenie. Okazało się, że jeść będziemy palcami ze wspólnej miski postawionej na podłodze. Nie mam nic przeciwko takim zwyczajom, ale przeszkadzało mi, że uprzejmi gospodarze brali w palce kawałki mięsa, odrywali od nich tłuszcz i podawali mi do zjedzenia. Brudne, obce palce i tłuste jedzenie nie są apetyczne, mimo to kolacja udała się znakomicie. Pomyślałam, że skoro tak się już bratamy, to zapytam, czy nie zechcieliby spróbować pewnego specyfiku z Polski. Miałam na myśli wódkę, którą schowałam gdzieś na dnie plecaka. Wiedząc, że rozmawiam z muzułmanami, propozycję tę złożyłam bardzo nieśmiało, spodziewając się raczej odmowy. Ku mojemu zaskoczeniu Ahmed się rozpromieniłi potakująco skinąłgłową. Miałam pewne wyrzuty sumienia, że bądĹš co bądĹš namawiam do grzechu, więc poszukując butelki w plecaku tłumaczyłam zawzięcie, że to bardzo tradycyjny, trunek w naszym rodzinnym kraju, w którym bywa bardzo zimno i trzeba pić ten specjalny alkohol, żeby się rozgrzać. Wreszcie moja ręka natrafiła wśród podkoszulków i skarpetek na nakrętkę. Wyciągnęłam nietkniętą wódkę, kupioną na Okęciu i… O zgrozo! – zobaczyłam, że trzymam w dłoni trunek opatrzony potężną gwiazdą Dawida. Było jednak za póĹšno, żeby się wycofać z propozycji.
Z niepewną miną postawiłam butelkę na podłodze, bojąc się reakcji. Ahmed i jego bracia zamrugali oczami i wskazując na napis: Traditional Jewish Kosher Vodka, spojrzeli na mnie pytająco. Ponieważ wiadomo powszechnie, że muzułmanie i żydzi nie przepadają za sobą, a posiadanie w paszporcie stempla z Izraela uniemożliwia często otrzymanie wizy do państw islamskich i odwrotnie, poczułam się bardzo niezręcznie. Wdałam się niepotrzebnie w skomplikowane wyjaśnienia, dotyczące tradycji, historii etc., które wyraĹšnie nie docierały do umysłów naszych urażonych gospodarzy.
Koszerna wódka w domu muzułmanina – pomyślałam. – Nie ma rady, trzeba szybko otworzyć. Rozlałam alkohol do glinianych czareczek i podniosłam w górę, pozdrawiając gospodarzy.
– Salam! – powiedziałam.
– Salam, salam – padły odpowiedzi. Wychyliliśmy kilka czareczek i zachmurzone twarze rozpromieniły się. Kulturowe animozje ustąpiły miejsca atmosferze braterstwa, zrozumienia i tolerancji.
Niefortunnie, że koszerna, ale dobrze, że wódka – pomyślałam.
Matylda

Namibia
Namibia jest, jak na warunki afrykańskie, krajem średniej wielkości, liczącym 824 292 km kwadratowe, czyli ponad dwa i półraza więcej niż Polska, przy czym zamieszkuje na jej terytorium jedynie półtora miliona mieszkańców. W dużej mierze jest to podyktowane faktem, iż niemal całą zachodnią część kraju pokrywa piaszczysta pustynia Namib, najstarsza na świecie i szczycąca się najwyższymi wydmami, schodzącymi wprost do Oceanu Atlantyckiego, tworzącymi jedyne w swoim rodzaju wybrzeże zwane Wybrzeżem Szkieletów. Ta nazwa, rodem z horroru, wynika stąd, że brzegi Namibii do dziś usiane są wrakami statków i szczątkami rozbitków, którzy nawet jeśli przeżyli katastrofę swojego okrętu i wydostali się na ląd, umierali z pragnienia na pustyni, która nie dawała żadnych szans na przetrwanie. Klimat panujący u wybrzeży tego kraju również nie sprzyjałnigdy żeglarzom, gdyż ogromne masy gorącego powietrza znad piaszczystego lądu w zetknięciu z zimnymi falami Atlantyku powodowały tworzenie się mgły zalegającej bez przerwy nad tym obszarem i uniemożliwiającej nawigację. Ponadto te części bezludnego kraju, które nie są pokryte piaskami pustyni Namib, w przeważającej większości są półpustynnym buszem będącym preludium do pustyni Kalahari, która z kolei zajmuje znaczny obszar sąsiadującej z Namibią od zachodu Botswany. Nie można więc liczyć tu na wiele kontaktów z tubylcami, co jednak nie znaczy, że ich w ogóle nie ma. Przemierzając wojskowym bedfordem Namibię w lecie 1995 roku, mieliśmy od czasu do czasu możność zobaczyć mikroskopijne osady, nie były one jednak zanadto przeludnione.
Do Namibii wjechaliśmy od strony RPA, przekraczając granicę na Orange River, aby już wkrótce cieszyć się jednym z najbardziej niezwykłych na świecie widoków, a mam tu na myśli kanion rzeki Fish, drugi na świecie co do wielkości, po Colorado. Zanim jednak zacznę się zachwycać tym fascynującym przejawem twórczości matki Natury, chcę opowiedzieć o pewnej niezwykłej kobiecie, którą spotkałam nad Orange River jeszcze po stronie południowoafrykańskiej. Przyjechaliśmy na niewielki kemping położony niedaleko granicy, nad samą rzeką, i jako jedyni goście spędziliśmy tam noc. Prowadziła go wraz z rodziną pewna bardzo miła pani w średnim wieku. Wieczorem, w trakcie kolacji i popijania piwa, usłyszała, że rozmawiamy po polsku.
– Jadzia, my name is Jadzia – powiedziała.
Uśmiechnęłam się. Ona na chwilę spoważniała, a potem oznajmiła z szerokim uśmiechem, że też jest Polką, chociaż po polsku nie mówi. Urodziła się w Warszawie, w ostatnich dniach wojny i niedługo potem emigrowała wraz z rodzicami do Belgii, gdzie ukończyła szkołę podstawową, a następnie wszyscy wyjechali do RPA, gdzie mieszka do dzisiaj, i choć nie zna rodzimego języka, żywi do Polski ogromny sentyment. Takie przypadki zdarzają się bardzo często i nie ma w tym nic specjalnie niezwykłego. Pani Jadzia jednak nie polskim pochodzeniem zrobiła na mnie takie wrażenie, lecz swoim podejściem do życia i świata, które mogłoby zmusić do zastanowienia niejednego uganiającego się za pieniędzmi mieszkańca Europy. Otóż mieszka tam z mężem, z pochodzenia Niemcem, i dwunastoletnią córeczką, z dwoma kotami, psem, papugą, która potrafi mówić – co sama na własne uszy słyszałam – kilkoma małpami, które karmi, i oswojonym waranem. ¯yje tam sobie w otoczeniu rodziny i zwierzaków, niby doktor Dolittle, i jest szczęśliwa. Nie wymaga od życia zbyt wiele, bo umie się cieszyć tym, co ma. Mieszka dosłownie pod gołym niebem, co w tamtym klimacie jest realne, choć rzadko spotykane wśród tzw. cywilizowanych ludzi, do których bezsprzecznie należy. Sypialnia jest otoczona palisadą z bambusów, a sufit kończy się tam, skąd dochodzi światło najdalszych gwiazd. Obok sypialni pokój córki, posłanie psa, który jednak wyraĹšnie preferuje łóżko państwa, i wreszcie nieco dalej kuchnia, która – jak żartowała pani Jadzia – jest najwspanialszą kuchnią świata, gdyż zajmuje tyle przestrzeni, ile akurat potrzeba, i nie wymaga wietrzenia. Centrum kuchni zajmowało ognisko, przy którym czuliśmy się miłymi gośćmi. Obok stałstół, lampa naftowa, kilka świec, a trochę dalej lodówka. Na ognisku, roztaczając smakowity zapach, piekły się kurczaki. Papuga pozdrawiała przechodzące co jakiś czas osoby z naszej grupy chrypliwym: hej!!! Było naprawdę jak w bajce. Czułam, że chciałbym tu zostać o wiele dłużej, gdyby to było możliwe.
Wracam jednak do naszej gospodyni. Ta kobieta mieszka tam z wyboru. Nie jest to wybryk miliarderki, ale świadoma decyzja normalnej, wykształconej, średnio zamożnej osoby, która postanowiła być szczęśliwa, zamiast zarabiać na bycie kiedyś szczęśliwą… i za to ją bardzo szanuję. Stworzyła w tym odludnym miejscu prawdziwy dom swojej rodzinie i wszystkim, którzy zatrzymują się u niej. Jeśli będziecie kiedyś przekraczać granicę RPA i Namibii, wstąpcie do pani Jadzi, a gwarantuję, że nie pożałujecie. Jest to jedyny kemping w pobliżu granicznej miejscowości Vioolsdrii, do której prowadzi droga N7 z Cape Town.
Zaraz za granicą, po odbiciu w lewo od N7, dojechaliśmy do kanionu rzeki Fish. Było piękne popołudnie. Przed nami widniała gigantyczna rzeĹšba skalna, którą ograniczałze wszystkich stron jedynie horyzont. Przepaść, nad którą stanęłam, ciągnęła się kilkaset metrów w dół, gdzie ledwo dostrzegalną srebrzystą wstążeczką płynęła, wężowo wijąc się, rzeka. Byliśmy tam zupełnie sami i czuliśmy wyraĹšnie, jak potężna, cierpliwa i niezwykła siła, która stworzyła ten zadziwiający obraz, otwiera w naszych umysłach drzwi do rozumienia rzeczy prostych i pięknych. Zbliżałsię wieczór. Ciepłe, pomarańczowe promienie zachodzącego słońca wydobywały coraz ostrzejsze i dłuższe cienie ze skalnej powierzchni. Panowała absolutna, obezwładniająca cisza. Gdzieś w oddali przemknąłbezszelestnie pustynny lisek, płochliwymi susami zmierzając w nieznanym kierunku. Na krwisto czerwonym niebie krążyło kilka ptaków. Siedzieliśmy na skale, wpatrując się w horyzont i wielką pomarańczową kulę, która się do niego zbliżała. Delikatny wiaterek przynosiłnieznane zapachy, unoszące się leniwie w gorącym powietrzu.
Poczuliśmy się głodni. Nasza kolacja i ognisko na skale mogłyby konkurować z najwykwintniejszymi restauracjami świata. Widok z naszego „stolika” byłabsolutnie bezkonkurencyjny. Nie zabrakło też dobrego wina i świeżej sałaty, zakupionych jeszcze w RPA.
Następnym etapem na namibijskiej trasie były piaszczyste wydmy pustyni Namib. Dojechaliśmy na opustoszały kemping znajdujący się na piaszczystej równinie. Wyprawę na wydmy postanowiliśmy odłożyć do świtu, aby mieć trochę czasu na wypranie brudnych rzeczy i odpoczynek. Wybraliśmy się jedynie do niewielkiego kanionu i malowniczych grot, które znajdowały się nieopodal. Po powrocie zastaliśmy niezwykły widok. Nadciągała właśnie burza piaskowa i zerwałsię nieprawdopodobnie silny wiatr, który zgromadziłsześć naszych namiotów w jednym miejscu osłoniętym przez drzewo. Mimo ciężkich plecaków i kamieni, które powkładaliśmy do środka, namioty uparcie wędrowały wciąż w jedno miejsce. Wiatr byłtak silny, że miałam wrażenie, iż odfruniemy wkrótce w niebieskich balonachnamiotach w siną dal. Burza przybierała na sile, a piasek niesiony przez wiatr nie pozwalałotworzyć oczu, raniłkażdą odsłoniętą część ciała, wdzierałsię pod powieki i tworzyławangardowe fryzury na głowach. W końcu wymyśliliśmy patent na wybrnięcie z opresji. Okazało się, że namioty ustawione wejściem w stronę wiatru, zamknięte, tak aby pozostałtylko niewielki otwór, przez który wpada powietrze, stoją znakomicie mimo szalejącej wichury. Zjedliśmy coś niecoś i, wsłuchując się w szum wiatru przerywany odgłosami tzw. szczekających gekonów, poszliśmy spać.
Rano trzeba było wstać przed świtem, podobnie zresztą jak co dzień. Na śniadanie kawałki sucharków popitych mlekiem i kawą. Gotowi do drogi, wszyscy załadowaliśmy się do bedforda. Staś, Magda i ja wleĹšliśmy na dach, skąd byłdużo ciekawszy widok. Jazda na dachu po pustyni jest fantastyczna i przypomina wesołe miasteczko. Trzeba tylko uważać na kable elektryczne znajdujące się na wysokości głowy, które często przecinają drogi. Można niopatrznie stracić skalp lub całą głowę.
Początkowo jechaliśmy ubitą równiną, gdzieniegdzie urozmaiconą samotnym drzewem lub wydmą, suchym krzakiem bądĹš tropem jakiegoś stworzonka. Wkrótce na horyzoncie zaczęły majaczyć żółtopomarańczowe stożki piasku. Z daleka przypominały zamki z piasku na plaży zniszczone przez wiatr. W miarę jak się zbliżaliśmy, zamki zamieniały się w zamczyska, a następnie w potężne piramidy. Pustynia Namibijska – jak wspomniałam – szczyci się najwyższymi wydmami na świecie, którym ustępują nawet saharyjskie, znane z Algierii czy Libii. Nie ominęło nas również wydarzenie nader rzadkie w tym klimacie, a mianowicie deszcz, może raczej deszczyk, ale zawsze. Zatrzymaliśmy się w miejscu, z którego łatwo było wspiąć się na jeden z piaskowych kopców wysokości ponad stu metrów. Najłatwiej jest wędrować po grzbiecie kopca, gdyż piach nie obsuwa się wtedy spod nóg. Powoli, krok po kroku, wspięliśmy się na szczyt, z którego rozpościerałsię widok na piaskownicę gigantów. Każdy, chcąc nie chcąc, gdy patrzy na ten bezkresny ocean wydm, czuje się bardzo malutki. Miałam wtedy wielką ochotę zjechać na siedzeniu w dółi gdyby nie obawa przed skorpionami, pewnie bym to zrobiła. Znowu patrzyliśmy na coś, co porusza najgłębsze struny ludzkiej wrażliwości. To jedno z tych miejsc, gdzie oddech sięga dalej niż wzrok. Każda odrobina powietrza nabranego w płuca niesie ze sobą odczucie niezmierzonej przestrzeni, wiatr dotyka twarzy melodią, w której zatrzymałsię czas, a piasek pod stopami przesypuje się delikatnie, łaskocząc i przypominając o tym, że ten oszałamiający widok zawdzięczamy maleńkim okruszkom, usypanych przez los w monumentalne widowisko. Pustynie robią na mnie wielkie wrażenie. Tak bardzo kontrastują z przeludnionymi miastami, hałasem autostrad, nieustannym ruchem i zmianami w świecie, z którego pochodzę. Mam wrażenie dziwnej przynależności do tych opustoszałych miejsc. Często w Warszawie wracam myślami do wydm i przywołuję wspomnienia bezkresnej przestrzeni. Pustynia jest z jednej strony monumentalna i niezmienna, z drugiej – w każdej sekundzie inna i niepowtarzalna. Ziarenka piasku, poruszane wiatrem, bez przerwy gdzieś wędrują, osypują się, kruszą, nie powracając nigdy do miejsc, w których były wcześniej.
Matylda 

Lew
Delta rzeki Okawango zajmuje 15 500 km kwadratowych piaszczystej równiny w Botswanie, pośrodku pradawnego basenu śródlądowego, i jest największą śródlądową deltą świata. Gigantyczny system mokradełtworzy naturalny rezerwat, jeden z najdzikszych i najpiękniejszych w Afryce. Aby znaleĹšć się w tym cudownym zakątku, do którego praktycznie nie da się wjechać żadnym samochodem, trzeba skorzystać z taksówki powietrznej, pięcioosobowej awionetki, którą za umiarkowaną sumę można wynająć – oczywiście z pilotem – w Maun, najbliżej położonej miejscowości, i udać się do jednej z osad, składającej się z piaszczystego pasa startowego, baru na drzewie i miejsca na rozbicie namiotów. Prawie cała Delta jest rezerwatem. My dotarliśmy do części zwanej Moremi Game Reserve. Przewodnicy, którzy są tutaj jednocześnie strażnikami, nie noszą przy sobie broni. Oznacza to, że zanim ktoś wyruszy na poszukiwanie lwów, hipopotamów, słoni – których zresztą nie trzeba daleko szukać, ponieważ często przychodzą do obozu – bądĹš innych mieszkańców Delty, musi zapoznać się z prawem buszu, to znaczy opanować zasady, które pozwolą mu ujść z życiem w krytycznej sytuacji. Zasady te zostały omówione na końcu książki, natomiast o tym, jak się zachować przy spotkaniu z lwem, opowiem teraz.
Po pierwsze, szukając lwa należy, oczywiście, zachować bezwzględną ciszę, aby go nie spłoszyć, i przewidując miejsce jego kryjówki, być zawsze zwróconym do niej przodem. Po drugie, jeśli już uda się komuś go spotkać, to nie wolno przed nim uciekać ani odwracać się do niego tyłem, nawet gdyby zaatakował. Należy stać nieruchomo i patrzeć mu prosto w oczy, co w 99 procentach przypadków kończy się tym, że lew odchodzi, przekonany o naszej sile i przewadze, bo przecież silny musi być ten, kto nie boi się atakującego lwa. Oczywiście pozostaje jeden procent przypadków, kiedy trafia się na kota, który nic nie jadłod tygodnia, co dla poszukiwacza przygód oznacza z pewnością nie najszczęśliwszy dzień w życiu.
Po zapoznaniu się z tymi instrukcjami oraz listą grożących nam niebezpieczeństw wyruszyliśmy z naszego obozu, zwanego „Oddballs”, w łódkach dłubankach mokoro, będących jedynym środkiem transportu lądowego w Delcie. Nas było czworo, przewodników dwóch, łódki też dwie, a jechaliśmy na parodniową wyprawę do buszu, której celem miało być spotkanie z lwem. Mieliśmy ze sobą namiot, trochę jedzenia i, jak się zdawało, spory zapas wody, który jednak skończyłsię w błyskawicznym tempie, co zmusiło nas do picia wody z rozlewisk Okawango. Woda – zdaniem naszych przewodników – wcale nie była szkodliwa dla zdrowia, miała jedynie brunatny kolor, smakowała mułem i zawierała wiele różnych „dodatków”, tak że trzeba ją było cedzić przez zęby, żeby nie połknąć jakiegoś robaka czy liścia. Podróż w łódkach zajęła nam kilka godzin, zanim dotarliśmy na skraj największej w rezerwaci Moremi wyspy zwanej Chief`s Island, na której najłatwiej spotkać lwy. Byliśmy trochę zmęczeni i głodni, szybko więc rozbiliśmy namiot, rozpaliliśmy ognisko i zjedliśmy resztki kolacji z poprzedniego dnia. Było wczesne popołudnie i upałsięgałzenitu, mimo iż sierpień w tym rejonie świata to środek zimy. Położyliśmy się więc spać.
Po godzinie czy półtorej naszą sjestę przerwałpotężny hałas, dobiegający od strony rzeki. Zerwaliśmy się na równe nogi. Tuż obok nas z jednej wyspy na drugą przechodziło przez mokradła ogromne stado antylop gnu. W świetle popołudniowego słońca majestatycznie kroczące zwierzęta, powoli sunące przez bagno, trzciny i kępy krzaków wyglądały przepięknie.
– Pora na stwora. Idziemy.
Byliśmy już całkiem wypoczęci i gotowi do marszu, upałstałsię mniej dokuczliwy, postanowiliśmy więc się zbierać. Zasypaliśmy żar w ognisku i zamknęliśmy jedzenie w namiocie w nadziei, że nie stanie się łupem pawianów, których spore stadko siedziało na gałęziach drzew ponad naszymi głowami, bacznie się nam przyglądając. Ruszyliśmy przed siebie. Wędrówka w poszukiwaniu lwich tropów trwała dość długo, niemniej spacer byłinteresujący. Sawanna i busz pełne były płochliwych antylop, zebr i żyraf, poruszających się jak na zwolnionym filmie, niebezpiecznych i bardzo zabawnie wyglądających dzikich świń, a nawet rzadko tam spotykanych groĹšnych bawołów. Szliśmy bez przerwy z jednym tylko przystankiem pod baobabem. Dopiero po dwóch godzinach marszu natrafiliśmy na trop, niestety dość stary, postanowiliśmy jednak pójść w kierunku, który wskazywał. Po jakimś czasie natrafiliśmy na znacznie świeższe ślady, które świadczyły o tym, iż król zwierząt znajduje się gdzieś w pobliżu.
– Psss… – przewodnik gestem nakazałciszę. Bezszelestnie, na palcach, uważając, by nie stąpnąć na suchą gałąĹš, skradałsię, rozglądając na wszystkie strony, aby uniknąć przykrej niespodzianki. Niestety, szczęście nam nie dopisywało – lwa ani śladu, a czas mijałi słońce powoli zaczęło chylić się ku zachodowi. Trzeba było przerwać poszukiwania i wracać do namiotu, który znajdowałsię szmat drogi od nas. Wędrówka nocą po buszu – czego nie muszę chyba podkreślać – może być cokolwiek niebezpieczna, nie mówiąc już o trudnościach ze znalezieniem drogi. Zawróciliśmy więc i inną niż poprzednio trasą, już po zmroku, dotarliśmy do naszego obozowiska.
Byliśmy bardzo głodni i spragnieni. Szczęśliwie, pawiany nie ukradły naszych zapasów, zabraliśmy się więc czym prędzej do szykowania kolacji. Coś okropnego. Zaczęła się właśnie pora moskitów, trwająca 2–3 godziny po zachodzie słońca. W menażce, w której gotowała się woda na herbatę, znalazło się więcej komarów niż wody, wokółnas latały chmary owadów, od których nie było ucieczki, skakały patyczaki i inne stworzenia, których nigdy wcześniej nie widziałam na oczy. Wszystkie owady z okolicy zgromadziły się przy naszym ognisku i lampie naftowej.
Fe! Kolacja była paskudna, nie tylko z powodu insektów, ale również dlatego, że kawałki mięsa się zepsuły chleb pokruszyłsię i zamókł, a inne rzeczy, których zresztą było niewiele, też jakoś nie bardzo nadawały się do zjedzenia. Na domiar złego skończyła się nam nawet woda z rzeki i nikt nie miałodwagi pójść po nią, w obawie przed krokodylami. Odgłosy żerującego w pobliskich ciemnościach hipopotama też nie zachęcały do oddalania się od ognia. Jednym słowem, czuliśmy się jak prawdziwi pionierzy i mimo nieudanej kolacji humory nam dopisywały. Wokółpanowała zupełna, nieprzenikniona ciemność, pełna tajemniczych zapachów i odgłosów, z których tylko nieliczne rozpoznawaliśmy jako krzyki pawianów, pochrząkiwania hipopotama czy płaczliwy skowyt hieny.
– No worry – śmiali się przewodnicy, widząc nasze niepewne miny.
Nie pozostało nic innego, jak zasiąść przy ogniu i wsłuchać się w te nieznane i tajemnicze dĹšwięki tętniącej życiem nocy. Atmosfera zrobiła się bardzo przyjemna, pora moskitów się skończyła i tylko nieliczne krążyły wokółnaftowej lampy. Otworzyliśmy specjalnie na tę okazję schowaną butelkę „Southern Comfort” i co prawda bez lodu, ale z wielką przyjemnością sączyliśmy burbona, rozmawiając z przewodnikami o dzikich zwierzętach, buszmenach z Delty, o duchach Okawango i innych niezwykłych rzeczach, o których najlepiej rozmawia się póĹšną nocą przy ognisku.
Noc minęła spokojnie. Zresztą nawet ryk bawoła, by nas nie obudził, tak bardzo byliśmy zmęczeni.
– Hallo, hallo – rozległy się ponaglające pokrzykiwania przewodników. Byłświt, a zatem wczesna pora, lecz,jak się okazało, już zbyt póĹšna na śniadanie. Trzeba było szybko się zbierać i ruszać przed siebie, jeśli się chciało cokolwiek zobaczyć, nie mówiąc o lwie. Na poszukiwanie zwierząt najlepiej wybrać się między świtem a dziesiątej rano bądĹš póĹšnym popołudniem. O innych porach jest zbyt gorąco i zwierzęta chowają się przed upałem, odbywając sjestę w zacisznych kryjówkach, noc zaś może być zbyt niebezpieczna dla niedoświadczonych gości.
Bez śniadania, z resztką wody wyruszyliśmy do buszu w nadziei, że tym razem się nam poszczęści. Po trzech godzinach marszu natrafiliśmy na świeże ślady. Było prawie pewne, że lew znajduje się w kępie suchych drzew i krzaków, którą widzieliśmy, nadchodząc od strony otwartej sawanny. Zbliżaliśmy się powoli i bardzo cicho. W odległości mniej więcej dziesięciu metrów, zatrzymałnas paraliżujący ryk.
– Jezu…! – szepnęłam. Znieruchomieliśmy. DĹšwięk byłtak przeraĹšliwy, że wszystkim odebrało mowę, a co gorsza – odwagę do dalszych poszukiwań. Kryzys byłjednak chwilowy i, choć bez wcześniejszego entuzjazmu, skradaliśmy się dalej.
– Cicho – powiedziałStaszek.
– Sam bądĹš cicho – uspokoiła go Magda. – Może wrócimy już?
– Mhm… może tak – podchwyciłam.
Przewodnik ledwo dosłyszalnym szeptem zabroniłsię komukolwiek oddalać, mieliśmy iść gęsiego, blisko siebie. Posuwaliśmy się bardzo powoli, przystając co dwa kroki i nasłuchując. Wszystko wskazywało na to, że lew ukrywa się za ogromnym, zwalonym drzewem, które ostrożnie zaczęliśmy okrążać z różnych stron – bez rezultatu. Chodziliśmy dookoła starego pnia, ale lwa tam nie było. Powstało więc pytanie: gdzie jest? O tym, że gdzieś w pobliżu, wiedzieliśmy aż nadto dobrze. Wiadomo też, że niewskazane byłoby znaleĹšć się do niego tyłem. Gdy tak chodziliśmy, rozważając wszystkie warianty, jeden z przewodników odwróciłsię i… w odległości dwudziestu metrów m zobaczyłobserwującego nas prawdopodobnie od dłuższego czasu lwa. Gestem wskazałnam kierunek. Mieliśmy sporo szczęścia, mając go przez dłuższy czas za plecami. Wspięliśmy się na kopiec termitów, żeby lepiej widzieć. Staliśmy, nie mogąc oderwać oczu od wielkiego kota, który nieruchomym wzrokiem się w nas wpatrywał.
– O rany! – wykrztusiłem przez ściśnięte gardło.
Przed nami stałsamiec, dość młody, nie byłsam, obok leżała lwica z małymi. Robiliśmy zdjęcia. Prawie cały film, z którego jednak niewiele wyszło, bo nie mogliśmy opanować drżenia rąk. Wiedzieliśmy, że tego spotkania oko w oko, bez broni, nie zapomnimy do końca życia. Z pewnością nie zapomnimy również tego, co wydarzyło się kilka sekund póĹšniej, dokładnie w momencie, gdy zbieraliśmy się już do odejścia.
Lew zaatakował. Ze znanym nam już rykiem, od którego serce przestaje bić i włosy stają dęba, w ułamku sekundy znalazłsię kilka metrów przed nami. Czas wtedy zwolnił, mijała cała wieczność. Lew spoglądałna nas ze zjeżonym grzbietem, warcząc złowrogo. Byliśmy przekonani, że wyprawa zakończy się tragicznie, że zasada nieuciekania jest tylko teorią, a ciekawość to istotnie pierwszy (i ostatni) stopień może nie do piekła, ale na pewno na tamten świat. Mieliśmy jedynie nadzieję, że jeśli lew zechce nas zjeść, to nie wszystkich na raz. Z mojego punktu widzenia ta kalkulacja nie wypadała zbyt optymistycznie, ponieważ stałam z przodu…
Ku zaskoczeniu wszystkich nikt nie zostałpożarty, nie uciekliśmy z krzykiem, a lew sobie poszedł. Gdy tylko zniknąłza pierwszym krzakiem, my także – zgodnie jak nigdy dotąd – oddaliliśmy się szybciutko na bezpieczniejsze pozycje i czym prędzej wróciliśmy do namiotu.
Metoda okazała się skuteczna, polecam ją zatem wszystkim wybierającym się w afrykańskie ostępy i radzę pod żadnym pozorem nie uciekać przed lwem, a tym bardziej nie używać broni, gdyż nie jest to konieczne. Nie wolno zapominać, że lew jest u siebie w domu. To my jesteśmy gośćmi, wypada więc zachować się z należytym szacunkiem.
Po powrocie do Odballs promienieliśmy ze szczęścia. Wracaliśmy do baru na drzewie z minami doświadczonych traperów, dla których stanie oko w oko z lwem to pestka. Zimne piwo serwowała Klaudia, Niemka, która nie była w ojczystym kraju od kilkunastu lat. Podróżuje z mężem po całym świecie, zatrzymując się w różnych dziwnych miejscach. Pracowała jakiś czas w Rio, potem w barze kareoke w Tokio. To, co zarobi, wydaje na bilet na inny kontynent. Bardzo ciekawa osoba, podobnie zresztą jak inni mieszkańcy baru. Piwo smakowało nam wyjątkowo i nie skończyło się na jednym. Po jakimś czasie wszyscy nasi znajomi, którzy podobnie jak my udali się na poszukiwanie dzikich zwierząt, wrócili i koniecznie chcieli podzielić się wrażeniami. Zjedliśmy wspólną kolację, której towarzyszyłcudowny widok przechadzających się w promieniach zachodzącego słońca słoni. Podeszły bardzo blisko, tak że biorąc prysznic w bambusowej zagrodzie, obserwowałam je z odległości trzydziestu paru metrów. Umyta i najedzona, wciąż jeszcze mając w uszach ryk lwa, przed oczami słonie, a pod stopami nagrzany czerwony piasek, zasiadłam na drewnianym tarasie, wpatrując się w nadciągający zmierzch. Wszystkich ogarnąłmagiczny nastrój pomieszany ze smakiem likierów „Sambuki” i „Amarul” przyprawionych zapachem ogniska. Ta noc była tak filmowa, że nie sposób opowiedzieć jej słowami. Jednocześnie nie było w niej nic sztucznego, żadnego kiczu. Po prostu w pewnej chwili wszystko znalazło się na swoim miejscu.
Matylda

Bungi
Wszystkich lubiących ryzykowne pomysły i mocne wrażenia namawiam na rozrywkę zwaną BUNGI JUMPING, czyli skoki z mostu na elastycznej linie.
Na granicy Zimbabwe i Zambii, nad rzeką Zambezi, tuż obok wodospadów Wiktorii, znajduje się most, z którego żądni przygód przybysze mogą bezpiecznie skoczyć z wysokości stu jedenastu metrów. Jest to wyjątkowo piękne miejsce i jednocześnie najwyższe na świecie, z którego można skakać na linie (poza skokami z balonów czy helikopterów), zdecydowanie też skoki te są bardziej frapujące niż rodzime bungi z dĹšwigu do brudnej Wisły.
Mimo że nie byliśmy wcale entuzjastami takich wyczynów, postanowiliśmy jednak razem ze Staszkiem stawić czoło wyzwaniu, uważając, że skoro taki kawałdrogi przejechaliśmy i mamy jedyną w swoim rodzaju okazję, to trzeba z niej skorzystać. Muszę przyznać, że Staś byłzdecydowany znacznie wcześniej niż ja, co, mam nadzieję, nie umniejsza wagi mojej decyzji. Nie będę też oszukiwać, że się nie baliśmy. Byliśmy ciężko przerażeni.
W Victoria Falls poszliśmy całą grupą rezerwować rafting, o którym opowiem osobno, zwłaszcza że okazałsię bardziej niebezpieczny od bungi i przy okazji zapłaciliśmy za ten skok niemało jak na naszą kieszeń. Ale jak szaleć, to szaleć – w końcu oszczędzaliśmy na uczczenie ostatnich dni pobytu w Afryce. Każdy rozsądny człowiek wie, że nie warto płacić za śmierć ze strachu, zakończyliśmy więc szybko rozważanie tej kwestii. Niestety, jakoś nie mogliśmy przestać wyobrażać sobie, jak to będzie za te trzy godziny, które zostały nam do skoku, zwłaszcza że nie widzieliśmy jeszcze mostu. W obawie przed konsekwencjami niewiele zjedliśmy na obiad, a zresztą straciliśmy apetyt. Nerwowo kręciliśmy się po obozie, spoglądając, to na zegarek, to na siebie, i coraz wyraĹšniej docierało do nas, że w chwili zaćmienia umysłu zapłaciliśmy za przyjemność rzucenia się z najwyższego mostu na kontynencie, co gorsza, wzbudzając podziw znajomych, oczekujących niecierpliwie widowiska, w którym my mieliśmy odegrać rolę głównych bohaterów. Czuliśmy się dziwnie…
Mój żołądek skurczyłsię do rozmiarów groszku. Umysłnatomiast pracowałw zdecydowanie przyspieszonym tempie, tworząc coraz to nowe warianty przebiegu zdarzenia. Od prostego ataku serca, przez złamanie kręgosłupa, do trwałej ślepoty i ciężkich urazów psychicznych. Stawało się dla mnie jasne, że nawet jeśli przeżyję, to z pewnością nie będę już nigdy normalna, o ile wcześniej byłam, decydując się na coś takiego.
Tymczasem zbliżała się godzina zero. Moją niespotykaną wręcz aktywność umysłową przerwali znajomi, wskazując na zegarek. Pomyślałam: faktycznie, lepiej to oczekiwanie skrócić, bo niedługo nie będę już musiała skakać, żeby mieć wspomniane problemy ze zdrowiem. Poszliśmy. Z nieznanych przyczyn szliśmy ze Staszkiem najszybciej ze wszystkich, popijając po drodze resztki whisky z nerwowo podawanej sobie z rąk do rąk piersiówki. Niestety, nie udało nam się upić, co zresztą jest surowo zabronione w tym sporcie. Czuliśmy więĹš skazańców idących na egzekucję. Na miejscu ja przynajmniej byłam tak zdesperowana, że gotowa byłam skoczyć nawet bez liny. Przed nami była jednak wieki całe trwająca procedura składania podpisu pod oświadczeniem, iż robi się to na własne życzenie i że firma nie ponosi odpowiedzialności za ewentualne straty w ludziach. Wolałam tego dokładnie nie czytać. Podpisaliśmy wyroki i wróciliśmy do grupki drogich przyjaciół, z niecierpliwością oczekujących występu. Byłam pierwsza w kolejce, zresztą na własne życzenie, bo Staś uprzejmie się zgodził, aby moje cierpienia trwały nieco krócej.
Egzekucja się rozpoczęła. Nogi obwiązano mi ręcznikami, potem liną, przez głowę założono uprząż, zagadując jednocześnie o zainteresowania i plany na przyszłość, jakby w ogóle miały jeszcze jakiekolwiek znaczenie.
Odnosiłam wrażenie, że wszyscy oprócz mnie i Staszka świetnie się bawią. Dawali nam bowiem dobre rady, żartowali i uśmiechali się życzliwie, zamiast docenić powagę ostatnich wspólnych chwil. Po szczelnym skrępowaniu nóg i opleceniu dodatkowymi pętlami dla rzekomej asekuracji zostałam zaproszona na podest o wymiarach metr na półmetra, z którego była jedna tylko droga – droga w dół. Wtedy już nie miało znaczenia, czy ktoś jest tu jeszcze obecny, czy nie. Przede mną rozpościerałsię zapierający dech w piersi widok ogromnego kanionu z rwącą w dole rzeką Zambezi. Wszyscy, z którymi rozmawiałam, przestrzegali mnie:
– Nie patrz w dół, tylko przed siebie! – Ale jakoś nie mogłam się powstrzymać. Pomyślałam, że skoro to wszystko się dzieje naprawdę, to niech się dzieje z czadem. Wbrew zdrowemu rozsądkowi postanowiłam się świetnie bawić! Ktoś koło mnie zacząłodliczać:
– 5… 4… 3… 2… 1… BUNGI!!! Skoczyłam.
Pierwszej sekundy nie pamiętam, bo zdaje się, że moja świadomość została nieco dłużej na podeście, wahając się jeszcze. Gdy mnie dogoniła, okazało się, że jest to najcudowniejsze przeżycie, jakiego do tej pory doznałam. Bawiłam się jak nikt inny na świecie. Poczułam, że najważniejsze pod słońcem jest to, że jestem. Po powrocie na most byłam całkowicie pozbawiona lęku przestrzeni i wysokości, a niewypowiedziana radość z tego, że żyję, nie opuszcza mnie do dziś.
Matylda

Zambezi
Następnego dnia po skokach z mostu mieliśmy zarezerwowaną kolejną atrakcję, która dostarczyła nam nie mniej wrażeń niż poprzednia. Mam tu na myśli rafting, czyli spływ pontonami dziką, nawet bardzo dziką rzeką Zambezi, która w skali trudności od jednego do sześciu miała kategorię piątą, a na niektórych progach nawet szóstą. Cała zabawa zaczynała się dość wcześnie rano, co niezbyt dobrze wpłynęło na naszą kondycję, nadwerężoną mocno poprzedniej nocy, kiedy świętowaliśmy skoki. Nieco zaspani udaliśmy się w gronie: Magda, Staszek i ja, do miejsca, w którym mieli się spotkać ci, którzy chcieli stawić czoło żywiołowi. Towarzyszyło nam kilka zaprzyjaĹšnionych osób, które również zamierzały podjąć wyzwanie. W sumie stanowiliśmy sporą grupkę na tle innych osób, których zebrało się co najmniej pięćdziesiąt. Podpisaliśmy wszyscy znane nam formularze o niebraniu przez firmę odpowiedzialności za nasze życie, a następnie wysłuchaliśmy przemówienia, w którym ostrzegano przed krokodylami, hipopotamami, ostrymi skałami i przytaczano przykłady śmiertelnych wypadków, które wydarzyły się wskutek nieodpowiedniego zachowania w sytuacjach awaryjnych. Pouczono nas, po pierwsze, że gdy ktoś znajdzie się w wodzie, pod żadnym pozorem nie powinien walczyć z rzeką – bo oczywiście nie ma żadnych szans – lecz poddać się prądowi i czekać na odpowiedni moment, by dostać się z powrotem na ponton. Zasadą numer dwa jest trzymanie nóg w wodzie z przodu i na powierzchni, żeby uniknąć kontaktu z dnem, które pełne jest skał, mogących uwięzić stopy, co przy tak szybkim i wartkim nurcie wiadomo, co oznacza. Zasadą trzecią jest jak najszybsze wyciąganie osób, które wpadły do wody i niewyskakiwanie za burtę dla zabawy na spokojniejszych odcinkach rzeki, ze względu na krokodyle. Poza tym, w przypadku wywrotki, o ile się da, należy złapać się pontonu, aby uniknąć samotnego zmagania z rzeką. Ostatnią zaś zasadą, która jako jedyna okazała się realna było – ratuj się, kto może.
– Jiihaa, idziemy – rozległy się bojowe okrzyki.
Pierwszym zadaniem, w miarę łatwym, było zejście bardzo stromą, wysoką ścianą na dno kanionu, gdzie płynęła, mająca Ĺšródła w Zambii, rzeka Zambezi. W miejscu, do którego zeszliśmy, rzeka nie wyglądała zbyt groĹšnie. Niewielka, cicha, osłonięta od wiatru wysokimi urwiskami zatoczka sprawiała wręcz sielskie wrażenie. Pontony już na nas czekały, wszyscy ruszyli więc na z góry upatrzone pozycje, przeskakując z pontonu na ponton i czasami lądując w wodzie.
– ChodĹš. Auu, tutaj. Wskakuj – wołaliśmy do siebie. Dłuższą chwilę trwało ogólne zamieszanie. Wszyscy byli w ruchu, zajęci podawaniem sobie wioseł, wkładaniem kapoków i dopinaniem szczelnie kasków. Każdy ponton miałswojego doświadczonego pilota, wydającego komendy, na które musiała reagować niesforna załoga. Ćwiczenia odbywały się w atmosferze małpiej zabawy.
– Załoga za burtę! – padła komenda. Zaczęliśmy skakać do wody. Myliły nam się kierunki, wpadaliśmy na siebie. Panowała ogólna beztroska niesubordynacja, której skutki mieliśmy wkrótce odczuć. Wyruszaliśmy o dziesiątej rano. Osiem pontonów, od sześciu do ośmiu osób w każdym.
Początkowo kilka małych wirów i niewielkie skały nie wywołały większych emocji, poza tym, że Staś z powodu nieszczęśliwego przypadku znalazłsię w wodzie, lądując okrakiem na jednej ze skał. Zgubiliśmy też na chwilę jeszcze jednego członka naszej sześcioosobowej załogi, ale poza tym nie było groĹšnie. Wiosłowaliśmy z całych sił, mimo iż rzeka pędziła z zawrotną prędkością. Zbliżaliśmy się do pierwszego progu.
– Przygotować się. Wiosłujcie cały czas, bo będzie Ĺšle – krzyknąłkapitan.
– Dobra, dobra – zgodziliśmy się, wciąż ufni we własne siły.
Dopiero wtedy okazało się, z czym mamy do czynienia. W miarę zbliżania się do progu prędkość rzeki rosła w zastraszającym tempie. Od tego momentu wydarzenia toczyły tak szybko, że nie było czasu na zastanawianie się nad sensem wykonywanych czynności. Do głosu doszedłinstynkt. Wpadliśmy z prędkością światła w wodny kocioł, tracąc całkowicie kontrolę nad sytuacją. Wszyscy wrzeszczeli. Prawie nikt nie wiosłował, bo cała załoga usiłowała się czegoś przytrzymać.
– Wiosłujcie, do cholery! – darłsię kapitan.
Ogromne masy wody waliły prosto w twarz. Nie było nic widać i z trudem się oddychało. ZnaleĹšliśmy się w samym środku żywiołu, przed którym poczuliśmy, delikatnie mówiąc, respekt. Przód i tyłpontonu na przemian podnosiły się i opadały. Cudem utrzymywaliśmy równowagę, przewracając się we wszystkie strony. Po jakimś czasie sytuacja zaczęła się powoli normować i mogliśmy rozejrzeć się dokoła. Z dumą uznaliśmy, że chrzest bojowy mamy już za sobą. Warto dodać, że byłto na naszej drodze pierwszy z dziesięciu progów i, jak się wkrótce okazało, najłatwiejszy, wręcz nieporównywalny z następnymi. Kolejne, podobnie jak pierwszy zwany The boiling Pot, miały wdzięczne nazwy: Morning glory, Stairway to Heaven, The devils toilet bowl, Gulivers travels, lub najlepiej przez nas zapamiętany – The Muncher. Na następnych progach byliśmy już coraz bardziej oswojeni z wodną rzeczywistością i nie przerażało nas pikowanie kilku metrów w dół, gigantyczne wiry, które musieliśmy pokonać, czy wynurzające się tuż przed naszym nosem skały. Byliśmy mokrzy, szczęśliwi i bawiliśmy się świetnie. Zaczęliśmy się czuć pewniej i niesłusznie nabraliśmy wiary we własne siły.
Przed ósmym progiem, w nieco spokojniejszym miejscu, zwolniliśmy nieco i przewodnik powiedział, że mamy do wyboru trzy warianty przepływu przez pamiętny „The Muncher”: wybierając pierwszy, lewą stroną rzeki, byliśmy w stu procentach skazani na wywrotkę, płynąc środkiem, mieliśmy sześćdziesiąt procent szans na powodzenie, a trzeci wariant – popłynięcie prawą stroną rzeki – dawałpięćdziesiąt procent szans. Wybraliśmy środkowy… i już po chwili żałowaliśmy nie tylko decyzji, ale też tego, że w ogóle postanowiliśmy płynąć. Zza zakrętu malowniczego kanionu, gdzie w węższym miejscu rzeka przyspieszała, zobaczyliśmy nasz próg, przez który przelewały się z zawrotną prędkością hektolitry wody, tworząc pod około dwumetrowym uskokiem gigantyczny syfon. Pośrodku sterczała wielka skała – całość wyglądała naprawdę przerażająco. Ponton pędziłunoszony wartkim nurtem i po chwili dałnura w sam środek kipieli. Przez moment nie wiedziałam, co się dzieje, bo ponton, zalewany zewsząd wodą, stanąłdęba w miejscu. Po sekundzie znaleĹšliśmy się w bliżej nieokreślonej ciemności wypełnionej wodą.
Nie mam zielonego pojęcia, jakim cudem wydostałam się spod przewróconego do góry dnem pontonu ani jak to zrobili pozostali. Prąd porwałnas ze straszliwą prędkością. Mimo kapoków znajdowaliśmy się głównie pod wodą, wciągani przez potężne wiry. Gdy udało mi się trochę oprzytomnieć, zobaczyłam obok siebie Magdę, a przed nami szybko oddalający się ponton. Jak się póĹšniej okazało, tylko Magda, Staś i ja nie zdołaliśmy złapać się pontonu. Pozostałe trzy osoby bezpiecznie podążały w stronę spokojniejszej wody. W momencie wynurzenia nie wiedziałam dokładnie, gdzie kto się znajduje i czy komuś coś się nie stało. Zobaczyłam tylko obok przerażoną Magdę. Krztusiłam się i nie mogłam złapać powietrza, ponieważ wiry wciąż mnie wciągały pod wodę. Kilkanaście centymetrów nad powierzchnią było biało od rozpryskującej się piany, która uniemożliwiała normalne oddychanie. Zaczęłam wpadać w panikę. Prąd znosiłnas bliżej brzegu, gdzie woda płynęła znacznie szybciej i łatwiej było wpaść na skały. W tym momencie podpłynąłdo nas w kajaku jeden z ratowników.
– Zrelaksuj się – powiedział– Płyń spokojnie dalej.
Tyle to ja sama wiedziałam. Brak oddechu dałmi się już tak we znaki, że zaczęłam tracić panowanie nad sobą. Przeklinałam jak szewc ratownika, we wszystkich znanych mi językach i w sposób, że nawet bym siebie o to nie podejrzewał. Wstydziłam się potem bardzo, ale sytuacja faktycznie była niecodzienna i niewiele brakowało, żeby skończyła się tragicznie. Byłyśmy z Magdą tak mocno zdesperowane, że próbowałyśmy obie wleĹšć na kajak, który byłz pewnością jednoosobowy.
– Sio, oszalałyście – nerwowo opędzałsię ratownik.
Wpłynęliśmy wszyscy między skały. Znowu znalazłem się pod wodą i nie wiem, co się dalej działo. Gdy wróciła mi świadomość, zobaczyłam, że Magdę wciągają już na ponton, ja znajdowałam się w wodzie kilka metrów przed nim. Nie mam pojęcia, w jaki sposób udało mi się go wyprzedzić, bo ostatnim razem, gdy go widziałam, byłcały kawałprzede mną i szybko się oddalał. Chyba po kraksie na skałach musiałam popłynąć „na skróty”. Wszyscy byli już w środku, wymiotowali wodą i dochodzili do siebie. Błagalnym gestem prosiłam, żeby mnie też natychmiast wciągnięto do środka, co niezwłocznie zrobiono. Dopiero wtedy udało mi się odkaszlnąć i złapać oddech.
Ucieszyłam się, że Staś przeżył; straciłyśmy go z Magdą z oczu w momencie wywrotki. Okazało się, że samotnie przepłynąłtaki sam odcinek jak my. Ciekawe, że w ciągu dziesięciu minut, jakie spędziliśmy w wodzie, przepłynęliśmy dystans około półtora kilometra i niewiele brakowało, a wpakowaliśmy się w dziewiąty próg, który o tej porze roku, przy bardzo niskim poziomie rzeki, jest praktycznie nie do przepłynięcia. Nie ma co, mieliśmy szczęście. Ominąwszy więc próg dziewiąty, pokonaliśmy z duszą na ramieniu dziesiąty i bardzo, ale to bardzo zadowoleni wyszliśmy na ląd w uroczej, zacisznej zatoczce porośniętej egzotycznymi roślinami, do której wpływało nieduże Ĺšródło. Czekałtam na nas lunch pod palmowym dachem, w cudownej tropikalnej scenerii. Było pięknie, a nam się zdawało, że jest jeszcze piękniej, bo mogło się przecież zdarzyć, że wartki nurt i skały rzeki Zambezi stałyby się ostatnią podziwianą przez nas rzeczą.
Tak zatem, nasz pobyt nad wodospadami, nazwanymi na cześć angielskiej królowej Wiktorii jej imieniem, przebiegałw atmosferze niecodziennych wyczynów sportowych, które stanowią jedynie fragment tego, co przybyłym oferują lokalne agencje turystyczne, nastawione na klientów lubiących ekstremalne przeżycia. Można tam zrobić jednodniowy kurs spadochronowy za około 100 dolarów od osoby, czyli w cenie podobnej jak za skok bungi. Cena raftingu waha się od 70 do 90 dolarów w zależności, czy chce się popłynąć na półdnia, czy na cały. Wynająć można też motolotnię, z której widok na wodospady i okolicę jest z pewnością niezapomniany. Wiele jest ofert kilkudniowych wypraw w dółrzeki i do pobliskich parków narodowych. Dodam, że uzyskanie informacji na miejscu jest łatwe, ponieważ miasteczko Victoria Falls jest nieduże, a większość biur mieści się w okolicach skromnego centrum handlowego.
Najtańszy jest nocleg na kempingu we własnym namiocie. Niedaleko centrum, w pobliżu stacji kolejowej, na którą zajeżdżają ciuchcie, znajduje się najlepszy w mieście „Victoria Hotel”, zbudowany w pięknym kolonialnym stylu. Jest to rozłożysty jednopiętrowy budynek z tarasem wychodzącym w stronę wodospadów. Można tam zjeść specjały kuchni afrykańskiej, licząc się jednak z kosztami, ponieważ hotel ten nie należy do tanich. Okolica miasteczka też jest interesująca, gdyż wilgotność powietrza, spowodowana bliskim sąsiedztwem największych na kontynencie wodospadów, powoduje, że w promieniu dwóch mil wytworzyłsię tropikalny mikroklimat, nietypowy dla tej suchej i pustynnej części Afryki. Bogactwo egzotycznych roślin i tylko tu spotykanych ptaków oraz owadów w połączeniu z oszałamiającym kanionem Zambezi i wodospadami wyższymi od Niagary musi zachwycić każdego przybysza dzisiaj, podobnie jak w 1855 roku miejsce to zachwyciło europejskiego odkrywcę, Sir Davida Livingstone’a.
Matylda

Autobus, pociąg czy parowiec?
Wszystkie biura rezerwacji biletów wyglądają jak sklecone naprędce drewniane szopy, ale można w nich kupić bilety do najróżniejszych zakątków Tanzanii, a nawet Kenii. Obwieszeni dziesiątkami tobołów i tobołeczków pędzimy nieprzytomnie z jednego z takich biur na drugi koniec placu, zasłanego dywanem śmieci, w poszukiwaniu naszego autobusu. Wreszcie z kilkudziesięciu równie potężnych i obładowanych wozów ktoś pomaga nam wybrać właściwy.
Panujący w nim tłok przypominałzapchane warszawskie tramwaje w godzinach szczytu. Trudno nam było uwierzyć, że będziemy podróżować w takich warunkach ponad dwadzieścia godzin! Na szczęście, jako biali, dostajemy „z urzędu” trzy miejsca siedzące, gdzie musimy pomieścić się z całym naszym ładunkiem. Na podłodze pod siedzeniami zalegają już parokilogramowe worki z solą. Można na nich w miarę wygodnie położyć nogi. Rzucamy więc bagaże gdzieś pomiędzy tłum, co powoduje jeszcze większy ścisk i, oczywiście, nieludzką awanturę – do przewozu bagażu jest przecież przeznaczony bagażnik na dachu! A tam – sodoma i gomora! Ściśle powiązane ze sobą sznurkiem przedmioty wyrastają w górę na wysokość blisko dwóch metrów. Tubylcy przemieszczają się po kraju z całym swoim dobytkiem, jest więc tu, oprócz zwykłych pakunków, kilkanaście materacy, stół, trzy fotele, około dziesięciu rowerów, nieduża szafa i wiele innych nie zidentyfikowanych przedmiotów. O, nie, wolimy za wszelką cenę trzymać wszystko w środku.
Ludzie i torby kłębią się i podskakują na wybojach. Droga, którą można by określić jako jezdnię, skończyła się po stu kilometrach. Przed nami jeszcze około siedmiuset kilometrów jazdy po kamieniach wielkości co najmniej dużego grejpfruta. Po kilku godzinach powoli tracimy szampańskie humory. Matylda co jakiś czas miarowo uderza głową w jakąś metalową rurę przy ścianie. Na bieżąco informuje nas o rozmiarach swojego guza, nie szczędząc przy tym dosadnych uwag pod adresem kierowcy. Emu siedzi po zewnętrznej stronie, czyli od środka autobusu. Tłum napiera na niego, ile tylko siłw łokciach i kolanach. Z przyzwoitości nie będę przytaczać ani jednego słowa, które padło z jego ust. Ja, na każdym większym wertepie, natykam się twarzą na potężną torbę wiszącą pod sufitem, kryjącą w swych czeluściach cztery „uczciwe” bochenyi chleba. Autobus pędzi bez opamiętania, jest tak obładowany, że każdy większy przechyłgrozi wywrotką, ale widocznie tylko my zwracamy na to uwagę. Tumany pomarańczowego kurzu wznoszą się po obu stronach drogi i wpadają przez szpary między oknami. Nie pomagają okulary ani chustki szczelnie obwiązane wokółtwarzy, nieznośny pyłjest wszędzie, a my, pomarańczowi od stóp do głów, z niecierpliwością wyczekujemy przystanku na siusiu i tłuste frytki. W ciągu całej, ponad dwudziestogodzinnej podróży zdarza się on na szczęście aż trzy razy, co może nie jest rewelacją, ale biorąc pod uwagę tutejsze realia, zupełnie wystarczy. Najcięższa do zniesienia jest noc, nie można już wtedy tępo wpatrywać się w widoczki za oknem ani zapaść w zasłużony sen, bowiem egipskie ciemności nie są żadnym powodem do wolniejszej jazdy po „głazowisku”, a każde przyłożenie głowy do oparcia grozi poważnymi urazami. Podróżujące na półkach kury i jeden spory prosiaczek najlepiej z całego towarzystwa dawałyi sobie radę, ograniczając kontakt z autobusem do minimum – luĹšno zwieszałyi głowy, pozwalając im kołysać się w rytm podskoków. Pozycja ta, zwana w Polsce „na dzięcioła”, szybko rozpowszechniła się wśród pasażerów.
Jeśli czyjaś pupa jest zbyt wrażliwa na ciągłe uderzanie o drewniane ławki, należy, zamiast pchać się na siłę do autobusu, podróżować pociągiem. Do wyboru są trzy klasy wagonów, ale dwie z góry trzeba odrzucić: pierwszą – bo nie po to jechało się przez półświata do dzikiej Afryki, żeby teraz podróżować jak bogacz, a trzecią – bo czterdziestoośmiogodzinna mordęga na stojąco, wśród tłumu ludzi, kóz, kur i pakunków, bez toalety, chyba nie zachęci nikogo do podjęcia ryzyka wciśnięcia się w to towarzystwo. Decydując się na podróż drugą klasą, trzeba pamiętać, że przedziały nie mogą być koedukacyjne, ponieważ można narazić się na wiele przykrych niespodzianek, szczególnie gdy biała kobieta znajdzie się w towarzystwie kilku czarnych mężczyzn.
Podróże zawsze są bardzo długie. Warto zaznaczyć, że z rozkładu jazdy dokładny Europejczyk dowie się co najwyżej, w jaki dzień tygodnia odjeżdża jego pociąg. W żadnym wypadku nie należy ufać informacjom dotyczącym czasu trwania podróży i do podanej liczby godzin zawsze należy dodać co najmniej drugie tyle. Na szczęście przedziały wyposażone są w kuszetki i należy jak najszybciej zająć te najwyższe, żeby uchronić się przed gęstymi i ciężkimi zapachami, gromadzącymi się w szczelnie zamkniętym pomieszczeniu podczas podróży. Na dobór współtowarzyszy nie ma się najmniejszego wpływu, ale nie można też wykluczyć, ze podróżnych będzie trochę więcej niż miejsc. Nie ma jednak powodu do paniki – to przecież tylko kilkadziesiąt godzin, a nie całe życie, a poza tym w pociągu przynajmniej w ogóle nie trzęsie i w każdej chwili można coś zjeść w afrykańskiej wersji „Warsa”. Nie liczyłabym za to na wodę. Lepiej zaopatrzyć się w nią przed podróżą, a czyścioszki muszą wziąć jej tyle, żeby starczyło na poranną i wieczorną toaletę.
Jeśli chodzi o wodę, nadmienię, że jest jeszcze inny sposób przemieszczania się, a warunkuje go właśnie występowanie wody, z tym, że w większych nieco ilościach. Parowiec zapewni każdemu niezapomniane wrażenia. My przekonaliśmy się o tym, podróżując po jeziorze Tanganika. Kupiliśmy bilety drugiej klasy, kierując się kryteriami podobnymi do tych, które obowiązują w pociągu. Wspomnę tylko, że pasażerowie trzeciej klasy stłoczeni są tutaj pod pokładem. Nie wolno im na dodatek korzystać z „restauracji” (trafniejszym określeniem byłaby jadłodajnia), zaopatrują się natomiast w pływających sklepach, jak nazywaliśmy dobijające co jakiś czas do parowca drewniane łódki z żywnością. Z podobnymi, wypełnionymi po kolana wodą drewnianymi łódkami musi zetknąć się każdy, kto wysiada w innym miejscu niż port końcowy. Takich miejsc po drodze jest około dwudziestu i celowo nie nazwałam ich portami, ponieważ zdecydowanie nimi nie są. Niemcy, pod których panowaniem była ta część Afryki, zostali zmuszeni, po przegranej wojnie, do szybkiego opuszczenia swych kolonii. Uciekając w popłochu, zostawili wspomniany parowiec i zbudowane dla niego tylko dwa porty – pierwszy i ostatni. Jeśli ktoś życzy sobie wysiąść gdzieś po drodze, lepiej niech weĹšmie pod uwagę, że parowiec nie dopłynie do samego brzegu… Kilkaset metrów od plaży trzeba będzie wyskoczyć ze statku ze wszystkimi swoimi tobołkami na małą, drewnianą, chwiejącą się łódeczkę!
Sposób podróżowania po Afryce pozostawiam do wyboru…
Dominika

Góry Mahale
Po przyjeĹšdzie do Kigomy zaczęliśmy zbierać informacje na temat możliwości dotarcia do parku Gombe Stream, założonego na obszarze pomiędzy miastem a granicą z Burundi. Niewielki stosunkowo rezerwat powstałdzięki poświęceniu i pracy Jane Goodall, która od ponad trzydziestu lat prowadzi tu badania nad życiem szympansów. Niestety, wstęp jak na naszą kieszeń byłzbyt kosztowny, ponieważ wynosiłblisko 100 dolarów od osoby za dzień pobytu.
Dowiedzieliśmy się natomiast o drugim, nie mniej interesującym miejscu, które na wielu mapach nie jest nawet zaznaczone. Mam tu na myśli założony niedawno, w 1985 roku, park w górach Mahale. Stworzony dzięki staraniom pracowników uniwersytetu w Kioto, jest dziś chronionym rezerwatem, w którym prowadzi się, podobnie jak w Gombe, badania nad szympansami. Mało osób wie o jego istnieniu, a jeszcze mniej decyduje się wybrać do tego trudno dostępnego miejsca. Nie ma tam dróg, jedyna możliwość dotarcia to parodniowa podróż zatłoczoną po brzegi łódeczką lub promem, odpływającym dwa razy w tygodniu do Zambii. Zdecydowaliśmy się na prom i kilkunastogodzinny rejs do Lagossy, skąd chcieliśmy płynąć dalej wynajętą łódką. Uprzednio jednak trzeba było dowiedzieć się czegoś bliżej o cenach i warunkach podróży. Na szczęście, trafiliśmy wprost do profesora Fukudy, kierownika misji naukowej w Mahale, przebywającego czasowo w Kigomie. Wypadło niezbyt fortunnie – przerwaliśmy mu obiad z przyjaciółmi, dopytując się, czy nie zechciałby nas zabrać ze sobą w góry lub przynajmniej udzielić nam wywiadu. Zgodziłsię na wywiad i umówiliśmy się na spotkanie dwa dni póĹšniej, już w jego siedzibie, mieszczącej się niedaleko Bilenge, bramy parku Mahale.
Następnego dnia około południa zjawiliśmy się w porcie. Tłok, paczki, worki z cuchnącymi rybami, kolorowe kosze i nieopisany zgiełk przywitały nas na parowcu, którym mieliśmy dopłynąć do Lagossy i dalej do Bilenge. Jezioro Tanganika zdążyło kilka razy zmienić odcień promieni słonecznych na łagodnej tafli wody, nim parowiec przeciągle zagwizdałi buchnąłdymem z komina. Cichy wieczór, słońce zbliżające się do horyzontu, który przypominałdo złudzenia morski, brakowało tylko zapachu soli i jodu w powietrzu. Zjedliśmy kolację, po czym wpatrując się w ciemność za burtą, oddałam się przyjemnym rozmyślaniom.
Z zadumy wyrwałmnie narastający gwar i pokrzykiwania dobiegające z ciemności. Wychyliłam się i ujrzałam mnóstwo małych łódeczek wypakowanych po brzegi ludĹšmi i rozmaitymi towarami. Byłto przystanek. Do burty parowca przybijały łódki z pasażerami i pływające sklepy, z których rozgorączkowani mieszkańcy nadbrzeżnych wiosek usiłowali sprzedać podróżnym trochę suszonych ryb lub zielonych bananów. Konkurencja przepychała się zawzięcie. Woda na dnie niektórych łódeczek niepokojąco przybierała i aż dziw, że w ogólnym zamęcie nikt ani nic nie wpadło do wody. Nie przypuszczałam wtedy jeszcze, że w Lagossie przyjdzie nam w środku nocy wysiadać na podobnym przystanku. Parowiec gwizdnąłdwa razy i po chwili płynęliśmy znowu w ciemnościach i ciszy spowijających Tanganikę. Od czasu do czasu w oddali błyskały na wodzie – malutkie latarnie były to światełka z łodzi rybaków, którzy wypłynęli na nocny połów. Zrobiło się chłodniej, zawinęłam się w sweter i zasnęłam czujnym, płytkim snem.
– Wstawaj, jest trzecia, wysiadamy! – obudziła mnie Dominika. Galopem się pozbieraliśmy, zarzuciliśmy plecaki na ramiona i pognaliśmy na dół, do miejsca, które nam wskazano. Pod pokładem było duszno i brudno, a tłok się nasilał. W końcu usłyszeliśmy upragnione gwizdy zwiastujące postój. Tłum rzuciłsię do otwartego luku, przez który mieliśmy opuścić prom. Miałam wątpliwości, czy nam się to uda. Rozdzielono nas. Pokonując z dwudziestokilogramowym plecakiem i torbą z aparatem fotograficznym półtorametrowy stopień, dzielący mnie od zacumowanej przy burcie łódki, uszkodziłam sobie poważnie stopę i najadłam się sporo strachu. Mieliśmy jak zwykle szczęście, bo wszyscy troje oraz nasz kolega Markus, świeżo upieczony lekarz z Niemiec, znaleĹšliśmy się w chwiejnej, wypełnionej do połowy wodą szalupie. Odpłynęliśmy w absolutną ciemność, pozostawiając za sobą rozświetlony jak bożonarodzeniowa choinka statek. Wiosła równomiernie uderzały o wodę. Wzrok powoli przyzwyczajałsię do mroku, w którym dostrzegliśmy zarys plaży. Była już prawie czwarta i nie wiedzieliśmy, czy spać na plaży, czy raczej szukać jakiejś chaty. Z pomocą przyszedłpodróżujący z nami szef miejscowej policji, który gestem nakazałnam iść za sobą.
– Haraka, haraka – ponaglał, a znaczy to: szybko, szybko.
Posterunek wyglądałraczej skromnie. Gliniana chata z okienkiem zabitym deskami i posterunkowy odbywający służbę przy dwudziestowatowej żarówce, która z trudem wydobywała z mroku izby zarys biurka i skromnych sprzętów. Powiedziano nam, że możemy przeczekać do rana na stojącej pod ścianą ławie.
– Wait morning – rzekłszef, wskazując ławę.
– Asante – odparliśmy, co znaczy: dziękuję.
Nie czekając na dalsze zachęty, rozłożyliśmy na podłodze karimaty i położyliśmy się spać. Kilka metrów dalej przykuty do rury w ścianie, siedziałwięzień. Młody chłopak, zamknięty za podróżowanie bez biletu, którego wartość nie przekraczała trzech dolarów. Było nam go żal. Po brudnej kamiennej ścianie przechadzałsię karaluch wielkości zapalniczki, byłam jednak zbyt zmęczona, żeby się tym przejąć, i zasnęłam.
Rano o ósmej postawiłnas na nogi posterunkowy. Słońce nieśmiało wdzierało się do wnętrza chaty przez szczeliny w zabitym deskami oknie. Przede mną na ścianie widniał plakat ze zdjęciami osób poszukiwanych, na którym nie można już było rozpoznać ani rysów twarzy, ani podpisów.
Poszliśmy na plażę, gdzie czekała już łódĹš. Motorówką płynęliśmy do Bilenge około godziny. Czerwona ziemia brzegów jeziora w zestawieniu z błękitem wody robiła duże wrażenie. Przed nami wyrastały porośnięte gęstą dżunglą góry Mahale, których najwyższy szczyt Kungwe ma 2 500 metrów. Miejscowi wierzą, że na Kungwe żyją smoki i tajfuny; jest to miejsce święte i jednocześnie przeklęte. Dopłynęliśmy do brzegu. Teraz przyszła pora na odrobinę aktorstwa; wypadło na mnie. Cena wstępu do Mahale wynosi 50 dolarów za dobę od osoby, do tego 20 dolarów za kemping i 20 dolarów dla przewodnika. Jak dla nas, za dużo. Poszłam zatem negocjować, początkowo z szefem strażników, a następnie z naczelnikiem parku. Gra była warta świeczki, bo nie bardzo mieliśmy jak wrócić, a poza tym marzyliśmy o spotkaniu szympansów. Około godziny tłumaczyłam nasze „dziennikarskie” powody wizyty, powoływałam się na spotkanie z Mela Marim (dyrektorem wszystkich tanzańskich rezerwatów) w Aruszy, wyciągałam złachane papiery od pana ambasadora Eugeniusza Rzewuskiego i inne dokumenty, które mogły się przydać. Podałam się nawet za znajomą profesora Fukudy i błagałam niebiosa o wsparcie. W końcu stanęło na tym, że za trzy dni planowanego pobytu zapłacimy po 50 dolarów. Za darmo dostaliśmy do swojej dyspozycji łódĹš, miejsce na rozstawienie namiotu i świeże ryby.
Cudownie. Rozbiliśmy natomiast pod wielkim drzewem mango, obok strumienia. Kolorowe ptaki wyśpiewywały nieznane melodie, wielkie jaszczury w kolorze tęczy wylegiwały się na brzegu strumienia, a nieco dalej delikatnie szumiało jezioro. Ależ wspaniała była kąpiel w ciepłych falach i jakże przyjemnie było wylegiwać się na pomarańczowym piasku. Zjedliśmy obiad i obowiązek wezwałnas do złożenia wizyty profesorowi. Profesor Fukuda spędziłjuż w Mahale kilka lat. Specjalizowałsię w badaniu zachowań seksualnych naczelnych. Byłwręcz filmowym typem naukowca. Wiek około pięćdziesiątki, włosy w nieładzie, lekko nieobecny wzrok i tanzańskie papierosy marki „Sportsman”. Jego angielski nie byłłatwy do rozszyfrowania. Opowiedziałnam o dwóch metodach oswajania szympansów z człowiekiem. Pierwsza, dość szybka, zajmująca około jednego miesiąca, polegała na wabieniu ich pożywieniem. Druga, którą sam stosowałi która nie ingerowała w ich naturalne środowisko i tryb życia, polegała na przyzwyczajeniu szympansów do obecności człowieka przez przebywanie w ich pobliżu. Trwa to latami – dziesięć, piętnaście lat.
Profesor Fukuda jest zdania, że naczelne, a zwłaszcza szympansy, są znacznie bliższe gatunkowi ludzkiemu, niż powszechnie się uważa. Bada bardzo złożoną strukturę ich społeczeństw oraz coś, co można by nazwać prareligijnymi gestami, np. wznoszenie w górę rąk przed kopulacją. Już w książce Jane Goodall Przez dziurkę od klucza można znaleĹšć niezmiernie ciekawe przykłady wskazujące na złożoną psychikę szympansów. Miewają one depresję, popełniają morderstwa, są zazdrosne, potrafią się przyjaĹšnić i kochać. Z punktu widzenia reakcji emocjonalnych są bardzo zbliżone do człowieka. Dostrzegają dobro i cierpią nie mniej niż ludzie, gdy im lub ich bliskim dzieje się krzywda. Różnica między szympansem i człowiekiem w kodzie genetycznym wynosi zaledwie 1,2 procenta, od goryla dzieli nas 1,4 procenta, od orangutana zaś 2,4 procenta. Ogromne podobieństwo genetyczne do szympansów, wynoszące ponad 98 procent, w przeliczeniu na czas ewolucyjny oznacza wiele milionów lat odrębnego rozwoju. Podziałprzypadłmniej więcej na okres pojawienia się australopiteków.
Rano następnego dnia zerwaliśmy się w panice.
– Za pięć siódma! – wrzasnęła Dominika, niewyspana po nocy spędzonej we czwórkę w trzyosobowym namiocie. Mieliśmy dziesięć minut do planowanego odpłynięcia łodzi profesora Fukudy. Pędem, prawie jednocześnie myjąc zęby i pożerając banana, pakowaliśmy aparaty, kamerę i filmy. Zdążyliśmy w ostatnim momencie. Ku mojemu przerażeniu, zarówno ja, jak i Dominika zapomniałyśmy o dość istotnej sprawie: wysokich butach i długich spodniach. Czekałnas cały dzień wędrówki po gęstej dżungli, wśród trujących roślin, jadowitych węży, pająków i skorpionów. Niestety, nie było już czasu na powrót. Popłynęliśmy z profesorem na południe. Wzięliśmy przewodnika w miejscu, które wskazałnam Fukuda, i ruszyliśmy szybkim marszem przed siebie. Osiem kilogramów sprzętu fotograficznofilmowego dawało mi się we znaki. Nasz przewodnik biegłprzed siebie, tropiąc, nasłuchując i wpatrując się w gęste korony drzew. Tak minęły trzy, może cztery godziny, w trakcie których straciłam już wszelką nadzieję na zobaczenie małp. Pot ściekałnam strugami po twarzach. Nie zwracałam już najmniejszej uwagi na podrapane nogi i ewentualne niespodzianki. Myślałam, że padnę ze zmęczenia, gdy nagle natrafiliśmy na świeże odchody szympansa.
– Ooo! – ucieszyłsię przewodnik.
Puściłsię biegiem, pozostawiając nas w tyle. W najgorszej sytuacji Dominika: została w jednym sandale, bo drugi rozpadłsię podczas gonitwy po górach. Wreszcie naszym oczom ukazałsię imponujący widok. Na wysokim drzewie, ponad naszymi głowami, siedziała grupa szympansów beztrosko zajadających liście. Usiadłam na ziemi i z nabożeństwem wpatrywałam się w bliskich kuzynów człowieka oddających się prozaicznym, codziennym zajęciom. Byłam bardzo szczęśliwa. Czułam, że dane jest mi oglądać coś niezwykłego i że warto się było namęczyć, żeby tu dotrzeć. Po godzinie szympansy zeszły na dółi zgrabnie oddaliły się w dółzbocza. Pokaleczyłam sobie strasznie nogi, podążając przez gęste krzaki ich śladem. Znowu weszły na drzewo. Robiliśmy właśnie zdjęcia, gdy nagle z kilku stron jednocześnie spadłna nas grad niedojrzałych guaw. Wcelowały w Markusa i w koronach drzew rozległsię okrzyk triumfu. Chyba zmęczyła je nasza obecność.
Powoli wycofaliśmy się i spacerkiem powędrowaliśmy w stronę ścieżki. Nie minęło pięć minut, gdy Emanuel gestem dałmi znak, żebym wyciągnęła kamerę. Za niewielkim wzniesieniem, na które wchodziliśmy, na ziemi siedziało całe stado z małymi. O rany! Byliśmy tak blisko. Przechadzały się wokół, lekceważąco ignorując naszą obecność. Staliśmy nieruchomo. Stado zajęte było swoimi sprawami. Jeden z samców wydawałsię zaniepokojony, wziąłdo ręki pokaĹšny kij i walnąłnim o ziemię. Po chwili stado ruszyło przed siebie. Szliśmy za nimi dość długo. Dżungla rozbrzmiewała okrzykami i pohukiwaniem, a na jednym z drzew rozegrała się poważna awantura. Pozorny spokój i lenistwo wcale nie oznaczają, że są to beztroskie stworzenia, żyjące w lesie i zachowujące się momentami podobnie do nas. Należało zachować dużą ostrożność i unikać np. dłuższego kontaktu wzrokowego, który przez większość naczelnych może być zinterpretowany jako gest wrogości. Szympansy są bardzo silne i potrafią skutecznie poturbować intruza, uważnie słuchaliśmy więc rad przewodnika.
Tymczasem zaczęło się robić póĹšno i należało wracać do obozu. Pożegnawszy się z naukowcami i przewodnikiem, wróciliśmy pod nasze drzewo mango. Byliśmy okropnie głodni. Szczęśliwie kilku pracowników parku, z którymi zaprzyjaĹšniliśmy się uprzednio, obiecało nam wspólny połów ryb, które potem mogliśmy zjeść na kolację. Zachodziło właśnie słońce, malując pomarańczową smugę na Tanganice. Niebo po jednej stronie horyzontu było różowe, po przeciwległej granatowe. Podłużne chmury powtarzały linię horyzontu, potęgując wrażenie wieloplanowej przestrzeni, przesyconej złotym światłem. Wypłynęliśmy na jezioro. To jeden z tych momentów, które opowiedziane, namalowane lub sfotografowane będą zawsze kiczem, ale w naturze są przepiękne.
Ku mojemu zaskoczeniu do łowienia ryb niepotrzebna była przynęta. Zarzucało się po prostu linkę z haczykami i wyciągało po kilka ryb naraz. Zdumiewające, że tyle ich tam jest.
Ciepły wieczór łagodnie przeszedłw ciepłą noc, rozbrzmiewającą cykadami i rozświetloną milionem gwiazd. Rozpaliliśmy ognisko. Wsłuchując się w odgłosy nocy i opędzając od mrówek nacierających zewsząd na naszą wymarzoną kolację, zabraliśmy się do pieczenia ryb. Trochę było z tym kłopotu. Każdy miałwłasną metodę, poczynając od wyrafinowanej wiszącej patelni Markusa do niewyszukanej techniki Dominiki, która piekła rybę, trzymając ją palcami za ogon. W pewnym momencie wpadłnasz znajomy strażnik i zacząłpodejrzliwie oglądać patyki, na które nadziane były ryby. Wytłumaczył, że wiele drzew i krzaków w okolicy jest trujących i pieczenie na nich czegokolwiek może być śmiertelnie niebezpieczne. Znowu wyszło na jaw nasze niedoświadczenie. Takich rzeczy trzeba się długo uczyć i oby nie na własnych błędach. Mimo mrówek kolacja była pyszna. Najedzeni i zadowoleni popatrzyliśmy chwilę na gwiazdy i poszliśmy spać.
Matylda

Mtabila
Często, słuchając wiadomości i czytając doniesienia prasowe, stykamy się z dramatycznymi informacjami o setkach ofiar gdzieś na drugim końcu świata, poległych w kolejnym konflikcie o władzę. Szybko zapominamy o przykrej wiadomości, która nas bezpośrednio nie dotyczy. Podobnie jest z wojną w Rwandzie i Burundi. Pomyślałam, że skoro jestem w pobliżu, spróbuję się czegoś dowiedzieć, jeżeli będzie ku temu okazja. Takowa się nadarzyła…
W wyniku chaosu panującego w naszych planach podróżniczych dotarliśmy do Kigomy, miasta położonego na północnowschodnim wybrzeżu jeziora Tanganika, niecałe 80 km od granicy Burundi i Tanzanii i około 250 km od Bujumbury, stolicy Burundi. Kigoma, leżąca nad Tanganiką, jest największym portem tanzańskim oraz centrum handlu z Zairem, Zambią i Malawi. Jest także punktem wyjściowym do zwiedzania słynnego parku Gombe Stream, założonego przez Jane Goodall, niezrównaną badaczkę szympansów. Będąc jeszcze w Dar es Salaam, dowiedzieliśmy się o kolejnych starciach w Burundi, co pogmatwało nasze plany związane z wizytą w Rwandzie. Sytuacja w obydwu krajach jest wzajemnie zależna i ściśle powiązana. Straszono nas, że uzbrojeni partyzanci przekraczają granicę z Tanzanią, a od Kigomy lepiej się trzymać z daleka, nie mówiąc już o wypadach do Bujumbury czy Kigali.
Mimo tych opowieści cało i zdrowo dojechaliśmy na miejsce. Początkowo pochłonęła nas organizacja wyprawy w góry Mahale, zamieszkiwane przez szympansy, ale po powrocie mieliśmy kilka dni nie zaplanowanych. Poszłam zatem do przedstawicielstwa UNHCR (United Nations High Commision for Refuages), które mieściło się, jak wszystko w tym mieście, dziesięć minut drogi od naszego kempingu. Skierowano mnie do tzw. Big Bossa, czyli Johna Adu, jedynej osoby władnej wydać pozwolenie na wizytę w obozie uchodĹšców, do którego postanowiłam się udać. Po krótkiej rozmowie dostałam odpowiedĹš odmowną – nie miałam pozwolenia lokalnych władz tego regionu. Na półdnia zapomniałam o całej sprawie.
Wieczorem poszłam na jedyne zimne w tym mieście piwo do baru w hotelu „Tanganika Beach” i spotkałam tam znajomego Australijczyka pracującego jako konsultant UNHCR i IRC (Międzynarodowa Komisja do spraw UchodĹšców). Powiedział, że właśnie rozmawiałz Big Bossem, który w zasadzie nie jest formalistą i skłonny byłby dać mi to pozwolenie. Nie zdążyliśmy dopić piwa, gdy do baru wkroczyłJohn Adu, konsul Burundi i cała grupa przedstawicieli najróżniejszych międzynarodowych organizacji odpowiedzialnych za obozy. Jeszcze jedno piwo i pozwolenia zostały wydane. Spędziłam bardzo interesujący wieczór na rozmowach o pracy z uchodĹšcami, problemach i możliwościach zażegnania konfliktu.
Pozostałkłopot z transportem. Najbliższy obóz znajdowałsię bowiem dzień drogi na północ, w Mtabila, koło miasteczka Kasulu. Droga wiodąca na północ, jedyne połączenie z Bukobą i dalej Ugandą, nie należała już do najbezpieczniejszych. Ostrzeżono mnie, że uchodĹšcy Hutu, znajdujący się w obozach położonych wzdłuż granicy przy wspomnianej drodze, mają zwyczaj organizowania wypadów do rodzinnego kraju. Istniało zatem niebezpieczeństwo natknięcia się na uzbrojoną grupę. Ponadto nie bardzo wiedziałam, jakim środkiem transportu się tam udać. I nagle… przypomniałam sobie o dwóch Holenderkach z naszego kempingu, podróżujących land roverem z Johannesburga do Ugandy, które następnego dnia rano miały jechać na północ. Wiedziałam, że za dwa dni z Kibondo, następnej za Kasulu mieściny, rusza do Bukoby konwój wojskowy, z którym mogłyby się zabrać. Pobiegłam więc, mimo póĹšnej pory, zapytać czy by mnie zabrały ze sobą w zamian za załatwienie wizyty w obozie i zapewnienie bezpiecznej dalszej podróży z konwojem. Spodobałsię im pomysłi umówiłyśmy się o świcie następnego dnia.
Droga – jak to w Tanzanii – była upiorna. Kamienie, kamyki, doły i dziury oraz wraki samochodów na poboczu. Pusto. Prawie nikt tędy nie jeĹšdzi ze względu na uzbrojonych Hutu, którzy napadają na pojazdy przemierzające pustkowia strefy przygranicznej. Opowiedziano mi poprzedniego wieczora o Niemcu, który, podobnie jak moje współtowarzyszki, jechałdo Bukoby i nigdy tam nie dotarł– znaleziono jedynie spalony wrak samochodu ze śladami strzałów z karabinu. Zrobiło mi się trochę nieswojo, założyłam na uszy walkmana i wpatrywałam się w charakterystyczny widok za oknem: ziemia w kolorze cegły, pokryte kurzem krzaki i niezwykle błękitne niebo. Silnik warczałi skrzypiał, miałjuż za sobą kilkanaście tysięcy kilometrów nieprzerwanej jazdy przez RPA, Zambię, Zair i Tanzanię.
Dotarłyśmy do Kasulu. Uff… co za ulga. Niestety, tylko chwilowa. Z wielkim trudem znalazłyśmy skromne biuro UNHCR, gdzie nikogo nie zastałyśmy. Trudno było też znaleĹšć budynek IRC.
– Dzień dobry, szukamy pani Adolfiny – zwróciłam się do kobiety, która pojawiła się w drzwiach.
Zapytałam o Adolfinę, bo wiedziałam, że to ona ma nam wydać upoważnienie na wjazd. Okazało się, że jest właśnie w obozie, a bez jej zgody nie możemy tam jechać. Poprosiłyśmy więc o kontakt radiowy.
– Jurnalists? – zaszumiało pytanie w radiu.
– Yes, from Poland and Holand – tłumaczyła pracowniczka IRC.
– Who… no… why… – dobiegły mnie strzępy rozmowy.
Adolfina zażyczyła sobie zgody jeszcze jednej osoby, kogoś w rodzaju burmistrza miasteczka. Fatalnie, jest sobota i nie wiadomo, gdzie go szukać, ale nie dajemy za wygraną. Poprosiłyśmy kierowcę z IRC o pomoc. Zawiózłnas do domu burmistrza, gdzie niestety go nie zastałyśmy, następnie do kuzyna, który poradziłszukać burmistrza w restauracji. Znów bez skutku. Z restauracji do sklepu ciotki, do babci i nie wiem, kogo jeszcze, aż wreszcie złapałyśmy burmistrza w całkowicie nieurzędowym stanie, chybotliwym krokiem maszerującego sobie uliczką. Próbuję rozmawiać, niestety są problemy z jego angielskim i moim swahili. Mimo to udaje mi się przedstawić nasze dziennikarskie powody wizyty i zdobyć napisane na strzępku bibułki oświadczenie o zgodzie lokalnych władz miasteczka Kasulu na wizytę „międzynarodowej grupy dziennikarzy”, czyli nas, w obozie Mtabila.
Ruszyłyśmy przed siebie. Droga, pusta jak poprzednio, oświetlona ciepłym światłem popołudniowego słońca. Na kilkudziesięciokilometrowym odcinku z Kasulu do Mtabila minąłnas tylko jeden samochód wiozący Adolfinę, wracającą ze spotkania w obozie. Bez trudu domyśliła się, kim jesteśmy, zresztą my też, i usatysfakcjonowana bibułką od burmistrza życzyła nam dobrej drogi.
Jeszcze parę kilometrów podskoków na wybojach i stanęłyśmy przed bramą obozu. Obdarty żołnierz, nie mówiący ani słowa po angielsku, wpuściłnas do środka, podejrzliwie przyglądając się wypakowanemu po brzegi różnym sprzętem land roverowi. Przejechałyśmy kilkaset metrów i zaparkowałyśmy samochód pod budynkiem z flagą ONZ. Ze zdumieniem stwierdziłam, że obóz jest prawie nie strzeżony, a uchodĹšcy bez specjalnej kontroli opuszczają jego teren. Zamknęłyśmy na specjalnie zainstalowane kłódki nasz pojazd i ruszyłyśmy przed siebie wolnym krokiem, w towarzystwie kilkudziesięciu ciekawskich. W obozie nie było strażników. Mtabila nie należy do najbardziej przeludnionych obozów, takich jak w rejonie Kagera, mimo iż przebywa tu ponad 15 000 osób. Wszyscy to Hutu, którzy po ostatnich represjach i rzeziach ratowali się ucieczką do Tanzanii, bezpieczniejszej niż Zair. Na terenie obozu znajdowałsię szpital, w którym pracowała garstka wolontariuszy. Prawie wszyscy pacjenci okaleczeni byli w nieludzki sposób w trakcie walk lub tortur zadawanych im przez żołnierzy Tutsi. Pocięte maczetami twarze, brak ręki czy nogi – takie przypadki należały do lżejszych. Wykastrowani mężczyĹšni, którym rozżarzone żelazo wkładano do odbytnicy, wyłupane oczy, okaleczone dzieci… W szpitalu znajdowałsię chłopiec, który wraz z rodziną uciekałdo Tanzanii. W dżungli porastającej spory fragment przygraniczny zaatakowałich lew i na oczach chłopca rozszarpałjego rodziców i siostrę. Znaleziono go w lesie, w stanie agonalnym, z licznymi obrażeniami. Takie rzeczy zdarzają się w praktyce bardzo rzadko, a jednak… Ogrom cierpienia tych ludzi idzie w parze z nienawiścią, którą żywią do swoich wrogów. Pytałam, czy widzą rozwiązanie tej sytuacji. OdpowiedĹš zawsze była jedna: „Nie, dopóki chociaż jeden Tutsi chodzi po naszej ziemi”. Trudno uwierzyć, że ci w gruncie rzeczy mili i przyjaĹšni ludzie w ułamku sekundy mogą zamienić się w takich samych oprawców, jak ich prześladowcy.
Sądzę, że jest to szerszy problem dotyczący mentalności mieszkańców Afryki, ludzi pogodnych i leniwych, mających absurdalny czasem dystans do rzeczywistości, dopóki ta rzeczywistość nie zrani ich uczuć. Podobnie jest ze współczuciem, którego nie okazują nikomu poza najbliższymi. Bawią ich brutalne sceny w kinie, nie przejmuje skatowany pies, a urżnięcie głowy kurze zaliczają do czynności całkiem zwyczajnych. Trochę trudno mi to pojąć, ale wiem dobrze, że własnej miary świata nigdy nie należy stosować włanej do innych.
Wędrowałyśmy dalej po obozie. Ludzie byli grzeczni i pomocni, chętnie rozmawiali i pozwalali się fotografować. Do czasu. W pewnym momencie weszłyśmy na teren jakiegoś zgromadzenia. Szłam, trzymając w ręku aparat, i nagle, podczas robienia zdjęcia, ktoś złapałmnie mocno za rękę i wyraĹšnie powiedziałpo angielsku:
– Jeżeli będziesz robić tu zdjęcia, to cię zabiję.
Słowa te wcedziłprzez zęby rosły jak na Hutu mężczyzna, którego spojrzeniu jawiła szczera nienawiść i wrogość. Zamurowało mnie. Zorientowałam się, że w pobliżu nie ma nikogo, kto mógłby mi pomóc. Moje znajome zniknęły. Wokółstałzbity, milczący tłum oczekujący widowiska. Zrobiło mi się nieswojo. Moja ręka, zatrzymana jak na stop klatce, tkwiła w żelaznym uścisku człowieka, który – poczułam, iż gotów jest ukręcić mi łeb, a w najlepszym przypadku zniszczyć aparat i kamerę. Kolana mi się trzęsły i chciało mi się płakać, ale wiedziałam, że to pogorszy tylko sytuację. Powiedziałam, starając się opanować drżenie głosu:
– Mam pozwolenie na robienie zdjęć. W tym, co robię, nie ma nic złego; jeśli ktoś sobie nie życzy fotografowania, to wystarczy powiedzieć.
Usłyszałam, że nie rozumiem sytuacji w ich kraju, i ponownie zagrożono mi utratą życia. Nogi miałam jak z waty, tak że gdy moja ręka została wreszcie uwolniona, o mało się nie przewróciłam. Spokojnym głosem powiedziałam jednak:
– W porządku, dobrze, nie będę więcej robić zdjęć – i wycofałam się. Dziewczyny, które zdołały się zorientować w sytuacji, dołączyły do mnie i wspólnie odeszłyśmy, zachowując pozory spokoju. W całkowitym milczeniu odprowadzały nas spojrzenia świadków widowiska.
Bez dalszych incydentów dotarłyśmy do samochodu i czym prędzej wsiadłyśmy do środka. Słońce już zachodziło, zrobiłyśmy więc jeszcze rundkę samochodem po obozie i wróciłyśmy do Kasulu.
Straszna dziura. Trudno dogadać się nawet w swahili, bo większość mieszkańców należy do tej samej grupy etnicznej co Hutu i posługuje się językiem kirundu. Głód skręcałnam kiszki. Poszłyśmy więc do knajpy zwanej „Step in Bar”, typowej afrykańskiej speluny opatrzonej wykwintnym napisem: „Wstęp tylko dla członków”. Frytki, piwo Safari lager i gumowaty kawałek kurczaka – to w gruncie rzeczy niezły posiłek jak na takie miejsce. Jadłyśmy rękami, bo inaczej nie było jak, i postanowiłyśmy wpaść na wieczorną herbatę do IRC.
Przywitały nas tam trzy lekarki z Filipin, które już od kilkunastu lat z ogromnym poświęceniem, w polowych warunkach, niosą pomoc ludziom poszkodowanym w wojnach, przewrotach i klęskach żywiołowych, często nawiedzających Afrykę. Opowiadały o swojej pracy i życiu, a z każdego ich zdania biłniezwykły spokój i troska, współczucie i zrozumienie, którego życzyłabym każdemu. Wzruszyły mnie do głębi te drobne, delikatne kobiety, które potrafiły sprostać zadaniom na miarę supermana. Ciepła, które wokółsiebie roztaczały, nie zapomnę długo, podobnie jak zimnego spojrzenia Hutu, który groziłmi podczas wizyty w Mtabila.
Rano dziewczyny dołączyły do konwoju w Kibondo, a ja utknęłam, gdyż okazało się, że nie ma żadnego transportu do Kigomy. Krążyłam po miasteczku w poszukiwaniu jakiejś informacji, ale bezskutecznie. W końcu wylądowałam ponownie w IRC. Tak jak myślałam, zdarzyłsię cud: sympatyczne filipińskie dactari, dwie młode lekarki, zapakowały mnie do rządowego samochodu, który jechałakurat do Kigomy.
Matylda

Lśniąca góra
Z odległości pięćdziesięciu kilometrów widać na potężnym wzniesieniu śnieg, który odbija promienie słońca, mieniąc się niczym srebro. Biała czapa wznosi się majestatycznie nad sawanną, a jej charakterystyczny zimny blask, kontrastujący z afrykańską przyrodą nie pozwala pomylić tego miejsca z żadnym innym na ziemi. Tutejsi ludzie mówią o niej Kilimanjaro, co w języku swahili oznacza dokładnie: „góra, która lśni”.
Widok ośnieżonego wierzchołka zaledwie kilka stopni od równika jest dla każdego czymś zupełnie niepojętym. Nic więc dziwnego, że masyw ten, od wieków owiany mgłą tajemnicy, zawsze budziłstrach i respekt. Wierzono, że władają nim demony siejące śmierć i spustoszenie, mogące ukarać każdego, kto ośmieli się wtargnąć na jego stoki. Wielu śmiałków próbowało jednak wspiąć się na tę przerażającą, ale jednocześnie kuszącą swym blaskiem górę. Większość z nich ginęła na jej stokach, co utwierdzało tylko „piekielny” wizerunek Kilimandżaro. Nie wiedziano jeszcze wtedy, że to nie złe duchy zabijają wędrowców, ale niedobór tlenu na dużej wysokości.
Cały masyw rozpościera się na obszarze 80 a w najwyższym punkcie, zwanym Uhuru Peak, wznosi na wysokość 5895 metrów n.p.m. Uhuru jest wierzchołkiem jednego z trzech głównych wulkanów Kilimandżaro – Kibo. £ączy się siodlastym obniżeniem ze zniszczonym przez erozję Mawenzi. Trzeci wulkan – Shira, który wygasłnajwcześniej, jest niższy od Kibo o 2000 metrów. Na stokach masywu porozrzucanych jest jeszcze około 270 mniejszych stożków, które dzisiaj są wypełnione popiołem wulkanicznym lub zalane wodą. Trzy największe wierzchołki „pojawiły się” pięćset tysięcy lat temu i dalej rosły, gdy nagle nieoczekiwanie Mawenzi oparłsię wszelkim procesom, zamarłi zacząłszybko erodować. Kibo po największej erupcji, jakieś trzysta pięćdziesiąt tysięcy lat temu, osiągnąłostateczną wysokość (o metr większą niż dzisiaj), a gęsta czarna lawa, spływając przez Siodło do podnóży Mawenzi, wypełniła zagłębienie powstałe po zapadnięciu się Shira, tworząc obecne Shira Plateau. Wtedy właśnie zarysowałsię dzisiejszy kształt masywu, a ostatnia erupcja Kibo, dwieście lat temu, nie miała na niego większego wpływu. Nie jest to jednak całkowicie wygasły wulkan, kryje w swym wnętrzu zapewne jeszcze wiele niespodzianek.
Mimo że szczyt Kilimandżaro zostałzdobyty ponad sto lat temu i od tej pory każdego dnia dziesiątki miłośników przygód wyruszają na jego podbój, wielu z nich te same co niegdyś „demony” nie dopuszczają do swego królestwa. Wysokość blisko 6000 metrów dla wielu ludzi, bez wcześniejszej aklimatyzacji, jest nie do pokonania. Należy pamiętać, że wejście na tę górę jest jak wędrówka od równika po biegun, przez wszystkie strefy roślinne i klimatyczne: wilgotny las tropikalny, sawannę, wulkaniczną pustynię i pola lodowe. Przyroda i temperatura zmieniają się tu jak w kalejdoskopie, a cała ta bajeczna przygoda trwa pięć dni.
Na początek najlepiej wybrać najłagodniejszy szlak – Marangu Route – który rozpoczyna się mniej więcej na wysokości 1500 metrów. Przed wyruszeniem w drogę jeszcze ostatnia decyzja – zostać w sandałach czy też założyć wysokie buty? Wszyscy straszą błotem po kolana, niespodziewanymi deszczami i obrzydliwym robactwem, zwłaszcza ta ostatnia przestroga jest argumentem przemawiającym za schowaniem sandałów do plecaka. Wędrówka do Mandara Hut – pierwszej bazy – trwa 3–4 godziny. Tragarze z naszymi bagażami i jedzeniem mkną przodem. Pakunki niosą w rękach, na plecach i na głowie. Czasem ktoś poślizgnie się na błocie, czasem upadnie w gąszcz lampa naftowa. Dokoła najprawdziwsza dżungla, tak zarośnięta, że światło z trudem dociera w głąb. Długie omszałe liany są idealne, żeby przytrzymać się i uniknąć poślizgnięcia na lepkim błocie. Wąska ścieżka wije się w górę, co jakiś czas przecina ją brunatna smuga wody, nad którą przerzucony jest drewniany chwiejący się mostek. Jest bardzo wilgotno, skroplona para osadza się nawet na rzęsach, widoczność ograniczona jest do kilkunastu metrów. Nagle z tej mokrej mgły wynurzają się drewniane chaty, a tam upragniony miękki materac i ciepła herbata. To Marangu Hut.
Nazajutrz pobudka o godzinie 6.00. Po szybkim śniadaniu trzeba ruszać w drogę – do przejścia jest kilkanaście kilometrów, a dobrze by zboczyć na chwilę ze szlaku, żeby zobaczyć mały krater Maundi. Wilgotny las tropikalny ustąpiłjuż miejsca znacznie niższej roślinności. Wędrujemy przez porośnięte łąkami wzgórza, co jakiś czas natykając się na senesje, bardzo charakterystyczne rośliny drzewiaste z liśćmi trochę podobnymi do bananowca, ale krótszymi i sztywno sterczącymi w górę. Występowanie ich świadczy o bliskości wody i faktycznie, zbliżając się do rośliny, miałam wrażenie, jakbym stąpała po ruchomym bagnie, kilka kroków dalej pojawiłsię nieduży strumień, a potem maleńkie wodospady z krystalicznie czystą wodą. Od jakiegoś czasu widać już było wyraĹšnie zarysowaną sylwetkę Mawenzi i majaczące w oddali Kibo. Dotarliśmy ponad poziom gęstych chmur. Stojąc nad kołyszącymi się obłokami, mamy świadomość, że zmierzamy na dach Afryki… Po około sześciu godzinach nieustającego marszu docieramy wreszcie do Horombo Hut. Baza położona jest na wysokości 3760 metrów. Tutaj dotkliwie odczuwa się ogromną różnicę temperatur w ciągu doby. W dzień jest prawdziwie równikowy upał, po zachodzie słońca słupek rtęci spada dużo poniżej zera. Bez puchowego śpiwora, polarowej kurtki, czapki i ciepłych skarpet ciężko byłoby przetrzymać noc.
Wczesnym rankiem znowu wyruszamy w drogę – trzeci dzień jest dosyć męczący, ze względu na znaczną wysokość, którą mamy do pokonania. Sprawnym piechurom wędrówka zajmuje około ośmiu godzin. Niedobór tlenu zaczyna być dotkliwy. Mimo najszczerszych chęci i podniecenia na widok wyłaniającego się zza wzgórza potężnego Kibo, nie mogę przyspieszyć kroku. Powoli ,stawiając nogę za nogą, docieramy do Siodła, gdzie zatrzymała się niegdyś wyrzucona z rozpalonego Kibo lawa. Jest to ostatnie miejsce z wodą, póĹšniej możemy liczyć jedynie na swoje zapasy. Wyżej rozpościera się już tylko wulkaniczna pustynia. Robi to naprawdę niesamowite wrażenie. Brunatną płaszczyznę chropowatej lawy pokrywają ogromne kilkunastometrowe głazy. Niewyobrażalna siła musiała je wypchnąć z gorącego gardła wulkanu na tak dużą odległość! Gdzieniegdzie są one stopione w potężne grupy skalne, zastygłe w chwili, gdy wraz z kipiącą od czerwoności lawą chciały spłynąć w dółmasywu. Wszystko wokółjest martwe, a nad tym surowym „księżycowym” płaskowyżem góruje sprawca całego gigantycznego spustoszenia – drzemiące Kibo.
Ludzie stąd czują respekt przed tą górą, nigdy nie mówią o niej z lekceważeniem czy nawet poufałością. Ta sama bowiem góra, która zniszczyła zupełnie życie ponad chmurami, niżej pomaga przeżyć tysiącom ludzi. ¯yzna, nasycona popiołami wulkaniczna gleba stoków Kilimandżaro jest lekka i bardzo wilgotna. Doskonale nadaje się do uprawy kawy i bananów. Ludzie z plemienia Wachagga utrzymują się właśnie dzięki doskonałym zbiorom, jednak nie tylko oni są zależni od Lśniącej Góry. Dziesiątki, a może nawet setki mężczyzn znalazło tu zatrudnienie jako tragarze i przewodnicy. Issa, dwudziestoparoletni krzepki młodzieniec, doskonały tragarz i najlepszy towarzysz wędrówki, zawdzięcza tej górze, jak mówi, wszystko. Stała praca to tutaj szczyt marzeń, a chętnych do wędrówki po zboczach Kilimandżaro długo nie zabraknie. Większość z nich dociera tylko do Kibo Hut, ostatniej bazy u podnóży Kibo Peak na wysokości 4790 metrów. Tam, udręczeni potwornym bólem głowy, chorobą żołądka i uciskiem w płucach, spokojnie czekają do rana, by jak najszybciej opuścić tę piekielną górę, która zabiera im niezbędny do życia tlen. Tych, którzy zdecydują się jednak na dalszą wspinaczkę, czeka mozolna sześciogodzinna droga na Gillman’s Point, dawniej uważany za najwyższy punkt Kilimandżaro. Atak na szczyt rozpoczyna się o 1.00 w nocy. Ścieżka jest zdecydowanie bardziej stroma niż do tej pory, a lodowaty wiatr utrudnia i tak już bardzo zwolniony oddech. Powoli, krok za krokiem, odpoczywając co kilkadziesiąt metrów, trzeba piąć się w górę… Ten wysiłek i naprawdę ogromne zmęczenie wynagradza jednak zapierający dech widok słońca nad Mawenzi, które wschodzi niemal w tym samym momencie, kiedy osiąga się Gillman’s Point. Wielka pomarańczowa łuna ogarnia całe niebo, rozświetlając je nagle swym soczystym ciepłem. Jedynie Mawenzi pozostaje przez chwilę w mrocznym cieniu. Ale do szczytu pozostaje jeszcze ciągle 215 metrów! Niedobór tlenu, silny wiatr i dokuczliwe zimno powodują, że zajmuje to około dwóch godzin, które wydają się wiecznością. Niepozorna drewniana tabliczka jest ukojeniem „cierpień” podczas tej długiej wędrówki: „Uhuru Peak, 5895 m. n.p.m.”. Słowo „Uhuru” jest jak magiczne zaklęcie, wystarcza za wszystkie inne, zawarta jest w nim cała wędrówka, całe oczekiwanie na ten moment, cała – spełniona teraz – nadzieja. Gdy stoi się na krawędzi tego potężnego krateru, początkowe podekscytowanie mija pod wpływem spokojnego uroku tego miejsca, stoi się bowiem na samotnej wyspie w bezkresnym oceanie chmur, na którego dnie leży Afryka.
Dominika

Opowieść o pewnym hotelu
Kupiliśmy właśnie bilet do Tangi, gdy okazało się, że autobus jest zepsuty i kierowca musi sam spróbować go naprawić. Waliłwięc młotem w podwozie przez jakieś półgodziny i dopiero po tej „ceremonii” mogliśmy ruszyć w drogę. Do miasteczka dotarliśmy w nocy. Według planu przerysowanego z Lonely Planet próbowaliśmy znaleĹšć jakieś miejsce do spania. Wypadło losowo na niejaki „Planters Hotel”, gdzie zaczyna się moja opowieść…
Chłopak w recepcji leniwym ruchem zdjąłkluczyk z haczyka i powoli poszedłna górę po trzeszczących hebanowych schodach. W świetle lampy naftowej jego sylwetka rzucała zniekształcony cień na wysokie stopnie. Zardzewiała kłódka nie stawiała długo oporu, w półmroku dostrzegliśmy tylko wolno obracające się pod sufitem skrzydła wiatraka. Po dokładnym „obmacaniu” wszystkich ścian (w kolejności nakazanej przez logikę) udało się wreszcie znaleĹšć włącznik światła – dokładnie naprzeciw drzwi, jakieś czterdzieści centymetrów nad podłogą! Potężna żarówka oświetliła wnętrze. Jedną ze ścian, trochę odstającą od pionu, podpierała potężna drewniana szafa z wielkim kryształowym lustrem pośrodku. Jedno jej skrzydło, pewnie wypaczone od wilgoci, w ogóle się nie domykało, drugie skrzypiało niemiłosiernie, lepiej więc było zostawić je w spokoju. Dodatkowego smaczku, nie tylko szafie, ale całemu pomieszczeniu przydawało lustro, trochę porysowane i miejscami zmatowiałe. Odbijały się w nim sylwetki przeróżnych gości na przestrzeni osiemdziesięciu, może dziewięćdziesięciu lat. Tutaj senne damy czyniły poranną toaletę, a za ich plecami ktoś pospiesznie dopinałostatnie guziki munduru; tutaj rankiem przeciągali się kupcy i poklepywali swe okrągłe brzuchy, tutaj, podczas ciepłych nocy, więksi podróżnicy i mniejsi marzyciele skrzętnie sporządzali swe notatki. Niejedną intrygującą historię muszą pamiętać te kąty…
Najbardziej fascynujące było w tym pokoju łóżko, a raczej dwa kolosalne łoża. Dyskretnie zsunięte do siebie, zaledwie lekko dotykały się bokami. Każde z nich zamknięte było masywnymi drewnianymi oparciami od strony nóg i głowy, tak wysokimi, że stanowiły doskonałą kryjówkę dla lenistwa, które nachodziło mnie, kiedy tylko kładłam się na miękkim materacu. Czarodziejskie właściwości tego materaca nakazywały leżeć na nim co najmniej do południa, a póĹšniej kusiły, by raz po raz, niby tak od niechcenia, rzucić się na łóżko, popatrzeć chwilę na wiatrak na suficie albo na promienie słońca nieśmiało wkradające się przez okno czy też znowu policzyć dziury w moskitierze. I właściwie nic poza tym łóżkiem nie musiałoby istnieć…
W „Planters Hotel” były też miejsca złowrogie i nieprzyjazne. Mam na myśli stare łazienki, gdzie nocami biegały tysiące mrówek. Najwięcej było ich na obrzeżu wanny. Drgające czarne smugi przecinały się na różnych wysokościach i pod różnymi kątami, wszystkie poruszały się w tym samym tempie, równo i miarowo, nikt się nie przepychał, nikt nikogo nie wyprzedzał, przepisy mrówczego ruchu były ściśle określone i nikt nie myślałich łamać. No, prawie nikt – czasem zasadzałam się przy wannie i złośliwie, jednym machnięciem palca zrzucałam część drużyny na dół, ale po kilku chwilach ekipa z powrotem była na górze i ochoczo podążała w sobie tylko znane miejsce. Wraz z pierwszymi promieniami słońca całe to mrówcze towarzystwo znikało bezpowrotnie aż do zmroku. Być może mrówki przeprowadzały się do kuchni, gdzie już od świtu czarniutkie i pulchniutkie kuchareczki przygotowywały smakołyki na cały dzień. Obecnie śniadanie ogranicza się tu do kromki chleba z dżemem, ale jakieś pięćdziesiąt lat temu „Planters” słynąłna całym Wschodnim Wybrzeżu z wyśmienitej kuchni. Być może znany byłtakże z wykwintnych przyjęć i hucznych balów. Nikt z obsługi nie pamięta już tych czasów, a jedynym wspomnieniem dawnej świetności tego miejsca jest przykurzony i pożółkły portret niezwykle eleganckiej damy, wiszący krzywo na jednej ze ścian jadalni. Niegdyś musiałtu być salon, w którym urządzano bankiety. Kobieta z portretu z pewnością wie wszystko o tych wieczorach. Ta bardzo piękna blondynka o szczupłej twarzy, opatulona w czarne boa z piór, królowała tu zapewne w póĹšnych latach dwudziestych. Lekko przymrużone migdałowe oczy i delikatne loczki niejednemu mężczyĹšnie musiały zawrócić w głowie. Nietrudno wyobrazić sobie jej delikatną i wiotką sylwetkę w czarnej, błyszczącej sukni, smukłą dłoń niedbale zapalającą papierosa w długiej porcelanowej fifce. Ciekawe, czy była to żona któregoś z generałów, czy córka właściciela hotelu, czy po prostu muza wszystkich najgłośniejszych przyjęć… Każdy kąt w tym hotelu tęskni do czasów kolonialnych – czasów świetności tych niegdyś luksusowych, a dzisiaj zaniedbanych i popadających w ruinę budowli. Nie ma już komu o nie dbać. Niemiecka czystość i angielski szyk zginęły w tumanach kurzu i pod grubą warstwą niebieskiej olejnej farby, a przepych i bogactwo tych małych światków uległy otaczającej biedzie.
Dominika

Na krawędzi wszystkich gór świata
Góry Fiołkowe
Pierwszy raz zobaczyłam je z autobusu, kiedy jechaliśmy do Moshi. Planowaliśmy wtedy wejście na Kilimandżaro, więc nie w głowie mi były żadne „pagóry”. Jednak potęga tych spowitych chmurami gór, ciągnących się setki kilometrów wzdłuż drogi, mimo woli przykuwała, uwagę, hipnotyzowała i pobudzała nieśmiałą z początku myśl – dobrze by było kiedyś się tu rozejrzeć…
To „kiedyś” zdarzyło się mniej więcej w miesiąc póĹšniej. Byłjuż wieczór, zachodzące słońce rzucało ciepłe światło na meczet, z którego dochodziły śpiewne głosy modlących się. Siedzieliśmy wtedy z Emu na plecakach dokładnie w miejscu, gdzie skalny masyw, wysoki na tysiąc metrów, wyrasta z sennej równiny Masajów.
Czym prędzej chcieliśmy dostać się do Lushoto, największego i najwyżej położonego miasteczka w Usambara Mountains. Malownicza okolica i łagodny klimat już w czasach kolonialnych przyciągały ciekawskich Niemców i Anglików. Z dala od głównych szlaków i ośrodków handlowych osiedlali się tu samotni podróżnicy, pisarze i marzyciele. Wydaje się, że i dzisiejsi romantycy znaleĹšli w tych górach idealne miejsce dla siebie. Tu i ówdzie, w najbardziej odludnych zakątkach, niejednokrotnie po parogodzinnej wędrówce po bezdrożach, napotykaliśmy nagle, niemal na najwyższych szczytach urocze nieduże chatki, kryte liśćmi bananowca. Przez maleńkie szybki podglądaliśmy czyjeś pracowicie budowane królestwo – stary fotel na biegunach, pożółkłe książki, pewnie latami sprowadzane z Europy, kraciasty pled, niedbale rzucony gdzieś w kąt, i przykurzona fotografia na komódce… Przy domu grządki z kwiatami, dziurawy parasol i komórka na rower. Ktoś, kto latem podlewa te kwiatki, opowiada pewnie teraz swoim znajomym gdzieś w Europie, niedbale przypalając cygaro: „Wiesz, mam takie swoje miejsce w Afryce…”.
Zakochać się w Górach Fiołkowych nie jest trudno, szczególnie od pierwszego wejrzenia!
Pierwsze zauroczenie
Droga do Lushoto wije się niczym serpentyna, a busik, do którego zgrabnie upchnęliśmy się z całym dobytkiem, mknie, afrykańskim zwyczajem, ile siłw silniku. Z nosem przy szybie pilnuję, żeby nic nie uszło mojej uwagi. Ciężkie, masywne skały toną w zieleni porostów, kaktusów i bananowców, w dole huczy potężny wodospad, przez drogę przebiega para pawianów. Za kolejnym ostrym zakrętem nagle pojawia się większa wioska, kobiety rzucają się pędem w stronę naszego autobusu z nadzieją, że uda im się sprzedać kiść bananów lub kilka pomidorów. Ponad ich głowami wyrasta kilka surowych skałek porośniętych delikatnymi fiołkami…
Drugie zauroczenie
Ledwo zdążyliśmy „wysypać się” wraz z całym tłumem podróżnych z naszego busika, a już podbiegłdo nas uśmiechnięty dwunastolatek w podartej, białej niegdyś koszuli.
– Hej, może potrzebujecie przewodnika? Zabiorę was, gdzie tylko zechcecie! – woła.
Wrzucamy plecaki do pierwszego lepszego hoteliku, w pośpiechu zmieniamy buty i znowu w drogę! Nasz przewodnik mknie przodem, jest bardzo pogodny i dostojny jak na swój wiek. Ku zachwycie Emu, okazuje się, że również ma na imię Emanuel. Ścieżka wznosi się łagodnie w górę, mijamy kolejne wioski i kolejne uprawy bananów i kawy. Niemal zza każdego krzaka dobiegają przyjazne piskliwe głosy dzieci:
– Jumbo, mzungu!
Jest ich tak dużo, że wydaje się, jakby całe góry zamieszkane były tylko przez te małe istotki o zawsze umorusanych twarzach i ogromnych, patrzących ciekawie oczach. Są jak śmieszne skrzaty leśne, czają się za drzewami, przy komórkach, nad wodą; czasem można spotkać je pojedynczo, przestraszone i płochliwe; czasem wypadają, nie wiadomo skąd, całą chmarą, są rozwrzeszczane i rozbawione. Staramy się każdemu „skrzatowi” odpowiadać pozdrowieniem, co jest niesłychanie męczące – o wiele bardziej nawet niż nasza wędrówka na Irente Point.
To, co zobaczyliśmy na szczycie, przeszło nasze najśmielsze oczekiwania – wydawało się, że stoimy na krawędzi wszystkich gór świata, na granicy potężnego z delikatnym, wielkiego z małym, wszystkiego z niczym. Za plecami ciągnęły się w nieskończoność ogromne, spowite chmurami góry Usambara, skąd przyszliśmy, natomiast przed nami rozpościerała się pustka… Na miękkich nogach zrobiłam kilka kroków w przód i stanęłam w miejscu, gdzie potężny masyw urywa się nagle tysiącmetrowymi przepaściami ku bezkresnej Równinie Masajów, gdzie aż po horyzont nic, nic, nic…
Trzecie zauroczenie
Zanim wyruszyliśmy na szczyt Kwa Mongo, uzupełniliśmy zapasy filmów, chcieliśmy bowiem sfotografować tysiące kolorowych motyli, z których słynie ta góra. Słyszeliśmy wcześniej, że jest ich tak dużo, iż unosząc się w powietrze, sprawiają wrażenie kolorowych obłoków wirujących nad głowami. Postanowiliśmy zobaczyć to na własne oczy. Poszliśmy wąską pomarańczową od piachu dróżką wśród kołyszących się traw, pachnącej mięty i rozłożystych bananowców. Emanuel na każdym kroku przedstawiałnas swoim rozlicznym ciotkom i wujkom, a my wymienialiśmy serdeczności. Co jakiś czas dołączały do nas kolejne dzieciaki, większość, zaspokoiwszy pierwszą ciekawość, znikała już po kilkunastu minutach, ale niektóre postanowiły wytrwale towarzyszyć nam aż na sam szczyt. Ścieżka to zwężała się, to rozszerzała, niekiedy wiodła obrzeżem góry, niekiedy przez uprawy, innym razem przez podwórka. Nad wszystkim unosiłsię przez cały czas zapach mięty, a my, zanurzeni w nim, kroczyliśmy godzinami wyżej i wyżej, ku koronie Kwa Mongo. Ostatnie dziesiątki metrów zmęczyły mnie śmiertelnie, przystawałam co kilka kroków, żeby odsapnąć i spojrzeć w dół. Dzieciaki w okamgnieniu przebiegły obok mnie i słyszałam już tylko wesołe wrzaski dobiegające gdzieś z góry.
A oto pierwsze wrażenie ze szczytu: ani jednego motyla! Już nie pamiętam, czy bardziej czuliśmy się oszukani, czy rozbawieni całą tą sytuacją. Emanuel tylko rozłożyłbezradnie ręce i powiedziałod niechcenia:
– Widać taki dziś dzień.
Usiedliśmy więc w milczeniu na skale i wyjęliśmy soczyste pomarańcze. Przed nami, jak okiem sięgnąć, rozciągały się całe południowozachodnie Usambara, wysoko – strzeliste skały, niżej – wilgotny las tropikalny, potem zaorane pola poprzecinane dziesiątkami kanałów nawadniających, pomarańczowe wstążki dróg, małe wioski spowite dymem z ognisk… szkoda tylko tych motyli.
Kiedy schodziliśmy już w doliny, spotkaliśmy na drodze samotną krowę, szła wyraĹšnie w tym samym kierunku co my, więc dołączyliśmy do niej. Po chwili do naszego grona przybyła, nie wiadomo skąd, koza i kilka kur. Kroczyliśmy jeszcze chwilę w tak zacnym towarzystwie, po czym „każdy” poszedłw swoją stronę. Ubawieni całym zajściem, ledwo zauważyliśmy rój kolorowych motyli, który zerwałnam się niespodziewanie spod stóp.
Dominika

„Baboony!”
– Baboons! Baboons! – krzyczy czarny chłopak, porzucając przygotowywanie śniadania. Biegnie w stronę dużych, półtorametrowej wysokości pawianów. Schyla się po kamień i rzuca. Zwierzęta znajdują się od niego jakieś dziesięć metrów, jedna z małp zgrabnie robi unik. Chłopak nie daje za wygraną i próbuje odstraszyć małpy. Tymczasem średniej wielkości pawian doskakuje do polowego stolika i porywa z niego chleb, melona i wszystko, co da radę ze sobą unieść. Pędem ucieka w busz. Obrabowany nieszczęśnik patrzy na to bezradny i klnie, na czym świat stoi. Śmiejemy się z tej scenki, małpy są bowiem przekomiczne w swoich podstępach. Para turystów nieświadoma, że nie dostanie śniadania, wychodzi z namiotu obudzona wrzaskami swojego kucharza i rozpoczętą przez innych kucharzy i kierowców safari akcją przepędzania pawianów od obozowiska. Panuje nieopisany harmider, krzyczą i śmieją się równocześnie turyści i obsługa safari.
Jest szósta trzydzieści rano i znajdujemy się w samym centrum Parku Narodowego Serengeti, na tak zwanym bush campie. Jest to wykarczowane miejsce na sawannie, gdziekolwiek porośniętej drzewami. Nie ma tu nic. Nasz kierowca, Anderson, rozpaliłogień na herbatę i niecierpliwi się, bo chce, byśmy byli gotowi za dziesięć minut, a tu takie widowisko. Jedna z małp podchodzi coraz bliżej do nas, sięgam po kamień, żeby mieć go w pogotowiu. Ktoś z naszej grupy mówi, że to okropne prześladować zwierzęta.
– No, dobrze, kończmy to śniadanie – mówi, podnosząc się z ziemi Staś. Biorę naczynia i zmierzam do naszej umywalni. Jest to dziesięciolitrowy, plastikowy zbiornik na wodę z kranem, bardzo przydatny w czasie naszej podróży. Nagle widzę, jak tuż za plecami Tomka i Matyldy pojawia się jak spod ziemi pawian.
Krzyczę:
– Hej! Uważ… – i w chwili gdy obydwoje odwracają się za siebie, małpa ma już w łapach nasz zapas chleba na trzy dni, ser w tubce i, co najgorsze, szwajcarski scyzoryk Tomka. Tomek goni złoczyńcę, ale nic z tego, jest już za daleko.
– Trzeba było nie oszczędzać złodziei. Biedne małpki? – nie mogę powstrzymać się od uwagi.
Ale mimo strat jesteśmy rozbawieni pomysłowością zwierzaków, szkoda tylko noża. Strata jest na tyle poważna, że kucharze pozostający w obozowisku na czas safari obiecują go poszukać. Bez rezultatu. Dominika znalazła jedynie ser w tubce. Przy wieczornym ognisku opowiadamy o całym zajściu kierowcy transafrykańskiej ciężarówki, wiozącej turystów z Cape Town w RPA do Mombasy w Kenii. Kierowca użycza nam swojego noża i otwieracza do puszek, który byłczęścią scyzoryka. Historyjka o uzbrojonej przez nas niechcący bandzie pawianów bardzo mu się podoba i mówi, że nie omieszka postraszyć tym swojej grupy.
Od tej pory nie mieliśmy już skrupułów, przeganiając pawiany. Przede wszystkim natychmiast po użyciu chowaliśmy wszystko do samochodu lub namiotu. Chwila nieuwagi znów mogłaby przynieść straty. Już w drodze Anderson opowiada nam historię kierowcy, którzy obecnie najbardziej skutecznie i bezwzględnie przegania małpy. Podobno jeĹšdziłczęsto na północ Serengeti. Przy hotelu Lobo jadłcoś w samochodzie, gdy przez uchyloną szybę wsadziłłapę pawian. Nasz bohater wyszarpnąłjedzenie zwierzęciu, ale ono nie zamierzało się poddać. Zaczęli zaciekle walczyć, aż wreszcie pawian dałza wygraną. Kierowca odjechał. Któregoś razu, gdy kierowca przyjechałtam ponownie i poszedłwziąć prysznic w budynku obok, pawian wskoczyłna okno i porwałubranie znienawidzonego przeciwnika. Biedny człowiek spędziłsporo czasu nago, oczekując, aż usłyszy jego wołanie o pomoc. Od tej pory nienawidzi baboonów. Jest to jedna z anegdot należąca do zbioru opowieści, których słucha się wieczorem przy ogniu, po udanym safari. Wygląda na to, że nasza przygoda też do niego trafi.
Ania

American dream
Jim otworzyłmi oczy na Afrykę i pokazałto, co niewyobrażalne i straszne. Wyróżniałsię wśród pasażerów wyjątkowo białą karnacją i smutnymi oczyma. Mimo braku śladów słońca na jego skórze, domyśliłam się, że mieszka tu na stałe. Było w nim coś nieokreślonego, co widzi się u ludzi przebywających tu dłużej – czyste spojrzenie, oszczędność w ruchach, wyczuwalna siła. Poznaliśmy się na krótko przed dotarciem do celu podróży, gdzieś na południe od równika. Nasza pierwsza rozmowa była krótka i rzeczowa. W trzy dni póĹšniej ponownie mieliśmy okazję porozmawiać, gdy Jim pojawiłsię na naszym kempingu, zamierzając zatrzymać się tutaj przez kilka miesięcy. Dałmu się we znaki samotny, półtoraroczny pobyt w wiosce i związany z tym nieustanny dyżur w szpitalu. Ucieszyłam się na jego widok. Czułam, że dowiem się czegoś ciekawego. Poza tym było w nim „coś”, jakby fizyczne podobieństwo do anioła z Nieba nad Berlinem Wima Wendersa. Miałtaki łagodny uśmiech.
– Przypominasz mi kogoś – powiedziałi zamyśliłsię. Wyczułam w jego głosie smutek. Co miałam powiedzieć?
Kończyliśmy jego powitalną kolację. Od tej pory po powrocie z pracy mógłodpoczywać wśród beztroskich nieznajomych. Siedzieliśmy we czwórkę: Tomek, ja, Jim i tymczasowy gospodarz tego miejsca, Paul. Potężny jak niedĹšwiedĹš mężczyzna, nurek, inżynier, byłakurat w trakcie miesięcznego postoju w swej trzyletniej podróży przez Bliski Wschód i Afrykę.
– Bwana, ty za dużo palić. Niedobrze – wszedłPaulowi w słowo Whisdom, stary askari, który przyszedłporozstawiać lampy naftowe. W gęstych ciemnościach nocy, nie było nic widać na wyciągnięcie ręki.
– Wiesz dobrze, że to nieprawda. Chcesz macha? – zwróciłsię do niego rozbawiony Paul.
– Nie, bwana, czarny człowiek szalony od tego, wariat. Rozbierać się i nago biegać po plaży. Tak.
– A czemu to nie szkodzi tej młodej lady? – prowokowałgo Paul wskazując na mnie.
– Ona jest mzungu, mzungu może palić.
– To czemu ja nie mogę?
– Bo ty za dużo wszystkiego, pić, palić, wszystkiego za dużo. Bardzo niedobrze. Ty duży, ale i tak za dużo. – Pokręciłgłową i odszedł, urażony śmiechem, od którego nie mogliśmy się powstrzymać. Whisdom byłbardzo poważny i robiłfantastyczne miny. Paul przez krótką chwilę poczułsię zbity z tropu. Jim wciąż się śmiał. Rozruszałsię tego wieczora. Było już póĹšno, dziewiąta niemal, nadciągałczas opowieści przy zimnym piwie.
Tam, gdzie książka jest rzadkością, ludzie stają się jej żywym odpowiednikiem. W takie wieczory rozwiązują się języki. Każdy z nas, siedząc tutaj, opowiadałrzeczy, których prawdopodobnie nie powiedziałby podczas przypadkowego spotkania u siebie w kraju. Jim czuł, że nadeszła jego kolej. W końcu to on byłtu nowy. Nie tylko ja byłam ciekawa jego losów, Tomek i Paul także. Zwłaszcza Paul i ja. Powoli przyciskaliśmy go do muru. Opowieść za opowieść i oto po drugim piwie odsłoniłnam swoje drugie oblicze. Trzeba zaznaczyć, że rzadko sięgałpo jakikolwiek alkohol.
Jeszcze niedawno Jim mieszkałw Hollywood. ¯yłszybko i niebezpiecznie. Sądziłwtedy, że to jest to. Pracowałjako bramkarz w najlepszych klubach. Opanowany, kulturalny, w niczym nie przypominający tępych osiłków, miałpowodzenie. Kokaina i nie tylko, dyskoteki, łatwe dziewczyny, szybkie samochody – to byłschemat życia, jaki mu odpowiadał. Byle więcej. Aż któregoś dnia poznałpiękną i miłą dziewczynę, dla której zmieniłswe życie. I żyliby długo i szczęśliwie, gdyby…
– Już póĹšno, przepraszam, ale muszę rano wstać – przerwałw tym momencie Jim. Klasyczny przypadek. Już nigdy potem nie było okazji, by do tego wrócić. Raz tylko wspomniał, że na jego decyzję o podjęciu pracy tutaj złożyło się wiele rzeczy, między innymi jego życie prywatne, a raczej jego brak.
Teraz byłjedyną nadzieją dzieci z okolicznych wiosek. Próbowałratować je od śmierci z niedożywienia i chorób. Tłumaczyłcierpliwie rodzicom, by je karmili, myli im ręce, nie bali przyprowadzać do lekarza. Było to jednak zawracanie rzeki kijem. Miałmimo to nadzieję, że może coś z tego zapamiętają i wprowadzą w życie. Rude włoski na główkach czarnych maluchów, podobnie jak wzdęte brzuszki, są jednym z symptomów niedożywienia. W tej okolicy dzieci mają niestety małe szanse na poprawę warunków. Tubylcy wierzą, że jajka kurze, podawane dzieciom powodują bezpłodność. Suszone ryby to przysmak zarezerwowany dla pana i władcy, głowy rodziny, ewentualnie dla matki. Dzieci od momentu odstawienia od piersi karmione są nsimą, czyli mąką kukurydzianą gotowaną z wodą i herbatą i bez przesady można powiedzieć, że jest to ich jedyne pożywienie. Jeśli osiągną wiek sześciu lat, ich szanse przeżycia wzrastają. Lokalny szaman jest zwykłym szarlatanem, grającym na naiwności i strachu wieśniaków. Za wizyty u siebie każe słono płacić biedakom. Tak więc tylko wypadki śmiertelne, osoby którym zostało najwyżej kilka dni życia, trafiają do szpitala, gdzie pozostaje tylko ulżyć im w cierpieniach.
– Czasem chciałbym zabić bydlaka – mówi mi Jim. Tak trudno jest walczyć z lokalnymi przesądami. Próby wprowadzania jakichkolwiek zmian są żmudne i Jim często znajdowałsię na krawędzi załamania. Jak długo można patrzeć na śmierć niewinnych ludzi i nie zatracić wrażliwości czy nie oszaleć z bólu, czując własną bezsilność. Codziennie na AIDS umiera tu jedna osoba. Zwłoki zakażonych dzieci zakopywane są przy domu. Dzieci w wioskach jest wiele. Nie ma żadnej ewidencji. Czasem trudno stwierdzić, ile z nich umarło.
Przebywając krótko w idyllicznym niemal otoczeniu przyrody, spotykając na swej drodze uśmiechniętych tubylców i gromady psotnych, łobuzerskich dzieciaków, człowiek nie jest świadom dramatów tych ludzi. Te nieszczęścia nie są widoczne na pierwszy rzut oka, dopiero odrobina wiedzy o sytuacji, pozwala dostrzec więcej.
– U nas modne jest posiadanie na przykład BMW, dla nich zaś posiadanie jak największej liczby dzieci – mówi Jim, oglądając moją ranę na łokciu, w którą wdała się infekcja.
– Paskudnie to wygląda, całe szczęście, że masz antybiotyk. Codzienne zasypuj tym ranę – mówi Jim, oddając mi pudełko tetracykliny. – Trzeba uważać na najmniejsze nawet skaleczenie, może się skończyć bardzo Ĺšle.
A po chwili podjął:
– Opowiem ci o jednej akcji, którą próbowano przeprowadzić. Pewna organizacja pomocy wydrukowała dwa plakaty. Na jednym trójosobowa uśmiechnięta, zdrowa rodzinka, a na drugim przekreślona grupka biednych dziesięciorga dzieci z wychudzoną matką i ojcem. Zanim je rozwieszono, zrobiono test. Plakaty pokazano miejscowym, którzy zgodnie wybrali swój ideał, czyli ubogą gromadkę. Wielokrotnie powtarzano prezentację i ciągle to samo. Czemu? „Ponieważ bogatsza rodzina jest podejrzana, zawistni sąsiedzi raz dwa rzucą klątwę i wykluczą ją z wioski, a wtedy taka rodzina straci wszystko i jedyne, co im pozostanie, to niewiele dzieci” – odpowiadali wieśniacy. Plakaty zwinięto, akcję zakończono. Tak czasem bezmyślnie marnuje się pieniądze, nie znając mentalności tych ludzi – westchnąłJim. Do zobaczenia na kolacji – uśmiechnąłsię i dosłownie pobiegłdo szpitala odległego o kilka kilometrów.
Jego codzienne bieganie wzbudzało wśród mieszkańców ogromne zainteresowanie. No bo trzeba być szalonym, żeby biec tak bez celu, ani po drewno, ani po wodę, po prostu dla zdrowia? Nawet Whisdom byłzbulwersowany.
Po tygodniu wyjechałam stamtąd. Zostawiłam resztkę złudzeń i wytrwałego w swych syzyfowych wysiłkach Jima. Mam nadzieję, że będzie kiedyś szczęśliwy, bo jeśli ktoś zasługuje na to, co najlepsze w życiu, to właśnie on.
Ania

Sekret Malawi
Budzi nas ryk słoni, które przechodzą koło naszego obozowiska. Jest zbyt ciemno, by je zobaczyć. Wydaje się, jakby zaraz miały przejść po namiocie. Na szczęście chroni nas ogrodzenie pod napięciem. W godzinę póĹšniej wyrywa nas z porannej drzemki nawoływanie:
– Mr. Thomas rano shower is ready – tak mile wita nas rano George, pracownik tego rezerwatu. Czuję się zupełnie jak w powieści Karen Blixen, nawet jeśli brzmi to infantylnie. Nic nie poradzę, że wszystko tutaj wygląda jak zatrzymane w czasie. Kazuni Camp znajduje się 500 metrów od wejścia na teren rezerwatu Vwaza. Leży nad jeziorem pełnym hipopotamów oraz wygrzewających się na jego płaskim brzegu bawołów. Pod zadaszonymi werandami na betonowej podmurówce znajduje się pięć stałych namiotów. Są przestronne, każdy z dwoma łóżkami wyposażonymi w moskitiery, z lampą naftową, wygodnymi, drewnianymi fotelami i stolikiem idealnym do pisania listów. Przy każdym namiocie stoi budka z prysznicem. W dachu budki jest zbiornik na wodę, wcześniej podgrzewaną na ogniu przez obsługę obozowiska. Toalety przewidująco ustawiono w głębi, za namiotami, tak aby nic nie zakłócało piękna i spokoju tego miejsca.
Obóz jest pusty, oprócz nas są tu tylko Helen i Dave, nasi znajomi z Zanzibaru. George, dwudziestolatek z pobliskiej wsi, pracujący tu codziennie, doradza pozostanie na werandzie do godziny dziesiątej, by zobaczyć słonie. Prawie punktualnie o tej godzinie pojawia się stado liczące około dwudziestu sztuk. Przechodzą niecałe pięćdziesiąt metrów od obozu. Poruszają się powoli, z wielką gracją. To zaiste niezwykłe, można się nie ruszać cały dzień z własnego tarasu i godzinami obserwować słonie, hipopotamy, bawoły i wiele różnych ptaków. Pobyt w tym wyjątkowym miejscu kosztuje zaledwie pięć dolarów (opłata za dzień pobytu w  parku), tyle samo nocleg w jednym z namiotów, a rozbicie własnego namiotu trzy dolary. Jedzenie i picie trzeba mieć swoje. W Kenii czy Tanzanii za pobyt w tak romantycznym miejscu płaci się bardzo słono. Rezerwat ten zamieszkany jest w tej części przez około dwieście słoni, liczne hipopotamy, krokodyle, różne rodzaje antylop: impala, wielkie kudu, elanda i wiele innych. Z drapieżników występuje leopard.
Rezerwat Vwaza leży w Malawi, na granicy z Zambią, przy drodze pomiędzy dwiema miejscowościami, Rumphi i Mzimbą. Nie mając własnego transportu można bez kłopotu dostać się do Kazuni Camp, odległego o kilometr od wsi o tej samej nazwie, autobusem kursującym pomiędzy tymi dwoma miasteczkami. Najlepiej jednak skorzystać z jednej z taksówek, zwanych matola. Jest ich wiele pod supermarketem w Rumphi, odległym o 25 kilometrów od rezerwatu. Plusem własnego transportu, oprócz innych oczywistych dla każdego zalet, jest możliwość wjazdu daleko w głąb parku w poszukiwaniu leopardów. Nie podchodzą one blisko obozu i dlatego brak samochodu utrudnia spotkania z nimi. Po rezerwacie chodzi się w towarzystwie uzbrojonego rangersa. Niezależnie od tego, jak liczna jest grupa opłata, wynosi 30 kwacha, czyli dwa dolary, ale nieprzyzwoitością byłoby nie dać napiwku swojemu przewodnikowi.
My również wybieramy się pod wieczór na trzygodzinny spacer po parku. Zaraz za ogrodzeniem napotykamy stado bawołów, licząc ze trzydzieści sztuk. Podrywają się na nasz widok i groĹšnie ryczą, kopiąc piach kopytami. Czujemy się trochę nieswojo, lecz nasz przewodnik, dziarski staruszek, z dubeltówką na ramieniu, uspokaja nas. Pytam się, co powinniśmy zrobić w razie ataku. W końcu bawółto jedno z najgroĹšniejszych zwierząt, w przeciwieństwie do lwa atakuje bez uprzedzenia. Staruszek stwierdza, że nie może mi powiedzieć.
– Dlaczego? – pytam zdumiona.
– Gdybym pani powiedział, to nie potrzebowałaby mnie pani – odpowiada uroczym angielskim.
– No dobrze, a nie boisz się, że może być za póĹšno na wyjaśnienia?
– Nie, starczy czasu, po to mam broń, by was chronić. Zastrzelę go – potrząsa sztucerem.
Tomek nie wydaje się przekonany. Mnie rozbraja logika myślenia naszego przewodnika. Wędrujemy po wyschniętej ziemi, popękanej w niekształtne wysepki. Jezioro jest czarne od kotłujących się w nim hipopotamów. Jeden z nich wynurza się, ogromna góra mięsa. Wychodzi na brzeg i wtedy dopiero możemy ocenić jego wielkość. Nie do wiary, jaki jest ogromny. Bardzo delikatnie i szybko porusza się na swoich krótkich nóżkach zwężających się ku podstawie. Tym razem musimy się cofnąć. Rangers spoważniał. Sympatycznie wyglądający hipopotam jest zwierzęciem, które zabija w Afryce w ciągu roku, najwięcej ludzi ze wszystkich zwierząt. Ma wielkie, łukowato wygięte kły, którymi kasuje delikwenta jak bilet. Lepiej nie stawać mu na drodze. To byłwyjątkowy dla nas spacer.
Noc w rezerwacie dostarcza niezapomnianych wrażeń. W głębokiej, aksamitnej czerni rozlega się parskanie hipopotamów, ogłuszające swą bliskością trąbienie słoni, porykiwanie bawołów. Wpatrując się w ciemną ścianę nocy, słyszy się ożywione życie sawanny. Tajemnicze odgłosy, nagłe, świdrujące w uszach, rozdzierające krzyki pobudzają wyobraĹšnię. Tak brzmi Afryka moich marzeń, dzika i wolna, legendarny czarny ląd.
Kazuni Camp swoją atmosferą dawnych safari, o których czytałam w książkach i które czasem można zobaczyć na pożółkłych fotografiach, podbiłmoje serce zupełnie. Rezerwat Vwaza nie oferuje takich atrakcji, jak wielkie parki Serengeti czy N’gorongoro, ale daje rzadką okazję powrotu do czasów, które odeszły wraz z Zielonymi wzgórzami Afryki Hemingwaya i Pożegnaniem Afryki Karen Blixen.
Ania

Pocztówki z Malawi
6 września 1996, Nkhata Bay, kemping Africa Bay
Wczorajszy dzień mógłbyć naszym ostatnim dniem. Wracaliśmy z rezerwatu Vwaza, na granicy z Zambią. W Mzuzu, stolicy północnej prowincji Malawi, mieliśmy się przesiąść do drugiego autobusu, jadącego do Nkhaty Bay, pięknie położonego miasteczka nad jeziorem Malawi, ulubionego miejsca odpoczynku podróżnych w tej części kraju. W Mzuzu zrobiliśmy zakupy. Kupiliśmy słoik pomarańczowego dżemu z Południowej Afryki, włoski makaron, tuńczyka w puszce, żyletki Gillete dla Tomka i szampon Revlona. Tu można było znaleĹšć rzeczy, których gdzie indziej nie sposób dostać. Miasto to jest głównym punktem zaopatrzeniowym i komunikacyjnym pomiędzy północnośrodkowym wybrzeżem i wewnętrzną częścią Malawi. Będąc przejazdem, odnosi się wrażenie, że składa się ono wyłącznie ze sklepów z żywnością, artykułami metalowymi i hurtowni sprzętu gospodarstwa domowego, które przypominają nasze stare GSy. Około trzeciej po południu wsiedliśmy wreszcie do obdrapanego, pamiętającego lata sześćdziesiąte autobusu.
Oprócz Tomka, mnie i towarzyszącej nam sympatycznej pary Waliczyków, Helen i Dave’a wsiadła jeszcze czwórka chłopców z Australii. Wkrótce autobus zapełniłsię do granic możliwości tubylcami. Ruszyliśmy w drogę. Okolica, pomimo pory suchej, była nabrzmiała zielenią. Spodziewałam się wypłowiałego, pomarańczowej barwy krajobrazu, tak jak po drodze z Vwazy do Mzuzu. Wyżyna, na której się znajdowaliśmy, leżała na wysokości 1200 metrów i, ku radości naszych zmęczonych słońcem oczu, miała o wiele łagodniejszy klimat. Gęsty las porastałzbocza wzgórz, w dole tłoczyły się bananowce. Siedząc przy oknie, lekko przysypiałam w powietrzu ciężkim od oddechów i rozgrzanych ciał. Nagle nasz autobus podskoczyłdo góry. Jeszcze jeden skok, otwieram oczy, spoglądając prosto w trzydziestometrową przepaść. Nagły przechył, ludzie krzyczą, zjeżdżamy za krawędĹš jezdni. Panika. Kątem oka dostrzegam spadające z dachu pakunki. Liny nie wytrzymały. Tomek chwyta mnie za głowę i przyciąga do siebie. Autobus lada chwila przewróci się na moją stronę.
Myślę szybko – to niemożliwe, niemożliwe, nie na moją stronę! Kierowca próbuje wyjść z zakrętu. Podwozie silnie o coś uderza. Ciężkie stalowe cielsko wskakuje na drogę. Jeszcze kilka błyskawicznych szarpnięć i staczamy się na przeciwległe, bezpieczne pobocze. Czuć spalenizną, z tyłu bucha dym. Pasażerowie drą się wniebogłosy, ktoś krzyczy, że pali się silnik.
Helen wstaje i woła:
– Please, stay calm, it is over now!
Pasażerka z tyłu próbuje przejść jej po głowie. Z siedzącymi za nami Australijczykami gratulujemy sobie nawzajem. Czekamy, aż tłum się wyniesie. To jasne jak słońce, że dym unosi się z opon, lecz tubylcy nie dają sobie tego wytłumaczyć. Tylne koła są zablokowane, poszły hamulce, zostałtylko ręczny, zmasakrowana jest opona i felga w lewym przednim kole. Co za szczęście, że kierowca ma zapasowe koło. Chyba nam się udało. Australijczycy pobiegli nad przepaść, zrobili zdjęcia, miny mają zatroskane.
– It was fucking miracle – powtarzają w kółko. Gratulujemy kierowcy. Pasażerowie, poza kilkoma, odmawiają dalszej podróży.
– Zły duch w środku, nie! – odpowiadają na prośby ziomków, aby wsiedli.
W Nhkacie ludzie już wiedzą o wypadku, gratulują nam, krzyczą do nas, że jest okay. Roześmiane dzieciaki wymachują rękoma. Kierowca zostaje bohaterem całego miasteczka, jeśli tak można nazwać kilkanaście rozrzuconych nad zatoką hotelików, sklepów i restauracji. Budynki przypominają kolorowe klocki albo pudełka po zapałkach. Nad samym brzegiem rozciągają się długie drewniane stoły, które o świcie pokrywają się srebrzystą wstęgą świeżo złowionych ryb. W Africa Bay, kempingu położonym na plaży przy miasteczku, wypijamy po zimnym, orzeĹšwiającym nas z szoku „zielonym” Carlsbergu. Zielony znaczy lekki, tylko 5 procent. Turyści, którzy wiedzą o naszym przeżyciu, stawiają nam kolejkę. Pijemy też za parę, która przybiła właśnie z wyspy Likoma. Mieli szczęście, że żołnierze z tamtejszej bazy, strzegącej tego najbardziej wysuniętego na wschód przyczółka kraju, wyciągnęli ich stamtąd po dwóch tygodniach. Wciąż trwa strajk na jedynym promie, który ostałsię na olbrzymim jeziorze. Ma ono 585 km długości i 80 km szerokości, jest trzecim co do wielkości jeziorem afrykańskim. Przyciąga podróżników swoją wyjątkową urodą. Otoczone z dwóch stron surowymi górami, wygląda niezwykle majestatycznie. Poza tym żyje w nim około pięciuset gatunków ryb tropikalnych, dla kolekcjonerów nie lada okazja obejrzenia ich w tak wielkim akwarium. Ciekawe, jak dotrzemy na Likomę? Pijemy za naszą kolejną podróż i zakończenie strajku. Wciąż powraca natrętna myśl o wypadku. Najgorsze wydaje się to, że nic by po nas nie zostało, ani dzienniki, ani zdjęcia. Tu wszystko się przydaje.
10 września 1996, Njaya Lodge w okolicach Nkhaty Bay
O, jakże potrzebowaliśmy odpoczynku, trzydniowego zaledwie, lecz niezbędnego biorąc pod uwagę czekającą nas przeprawę na Likomę. Po hałaśliwej Africa Bay, odległa czterdzieści minut spacerem od Nkhaty, Njaya Lodge, jest oazą spokoju. Miejsce pod namioty wykarczowane, ogrodzone, oświetlone, z ławkami, z wodą pod ręką i, co najważniejsze, ocienione drzewami. Za sam ten cień można zapłacić więcej. W toalecie dla pań wisi spore lustro. Lustro, kiedy coś podobnego widziałam?
Wszędzie pełno kwiatów i zielona trawa. Bajkowy widok z tarasu restauracji na jezioro. Dwa dolary od osoby za rozbicie namiotu. Cena trochę powyżej średniej. Miejsce wydaje się nierealne. Kto to wszystko wyczarował? Muszę się dowiedzieć. Cały dzień spędzamy na plaży. Przedtem oddajemy stos brudnych rzeczy do prania. Zapłatą jest moja hinduska sukienka. Zawodowy pracz, szczupły Malawijczyk o żywych oczach, jest zadowolony, mówi, że to za dużo dla jego żony. Poleca się na przyszłość. Faktem jest, że nawet w pralce nie udało mi się nigdy tak dokładnie wyprać spodni. Tutaj pierze się jak w dawnych czasach, na brzegu jeziora, uderzając co brudniejszymi rzeczami o kamienie.
Wracając z plaży, natknęłam się na węża. Usłyszałam hałas wśród liści przy dróżce, więc przystanęłam. W tej samej chwili tuż przede mną wypełzłwąż. W okamgnieniu znalazłsię po drugiej stronie ścieżki. Miałpółtora metra długości i lekko beżową skórę z cienkim, ciemnym paskiem po boku. Nawet nie zdążyłam się przestraszyć, tak byłam zaskoczona. Napotkany ascari stwierdził, że byłto wąż jadowity, natomiast jego kolega miałwątpliwości. Kwestia pozostała nie rozstrzygnięta.
Gotujemy kolację na drewnie, które uzbierałTomek. Ascari daje nam dwie cegły, na których stawiamy garnek. Już od dłuższego czasu gotujemy na węglu drzewnym lub drewnie. Wiązka wystarczjaąca na cztery dni kosztuje półdolara. W Malawi węgiel drzewny nie jest używany, w przeciwieństwie do sąsiedniej Tanzanii. Dziś na obiad mamy ryż z sosem sojowopomidorowym. Smakuje znakomicie, choć wygląda nieciekawie. Po kolacji czas na piwo w „Banana Bar”, znajdującym się w części recepcyjnej Njayi, urządzonej w stylu śródziemnomorskim. Afrykańskim akcentem jest kolorowy, geometryczny ornament, zdobiący ściany, stoły i ławy. Widać tu dbałość o detale i czyjąś wyrafinowaną rękę, która prostymi środkami stworzyła to czarujące miejsce. Delektujemy się chłodnym piwem, oczekując na współwłaściciela Njayi. Obiecałnam opowiedzieć o swoim życiu tutaj. Już wcześniej mieliśmy okazję poznać go w drodze z Nkhaty.
Podziwiamy rozległą panoramę z tarasu baru. Niewątpliwie położenie jest ogromną zaletą Njayi. Nadchodzi Bryn, jeden z nielicznych białych, posiadających własny interes w tym kraju. Ma około trzydziestki, jest na luzie, w białej koszuli wypuszczonej na postrzępione dżinsy. Przysiada się do nas, zamawia dla wszystkich piwo i pozwala się wypytywać.
– Zaczęło się to trzy lata temu. Moi przyjaciele, Paul i Clare, marzyli o własnym hotelu. Po licznych poszukiwaniach w Azji i Afryce, zakochali się w tym miejscu i zaproponowali mi dołączenie się do interesu. Na początku nic tu nie było – uśmiecha się, zapalając papierosa life krajowej produkcji. Zaczynaliśmy od baru i grilla. Doprowadzenie wody, prądu, wybudowanie bambusowych domków i bungalowów dla gości wciąż nie jest zakończone. Nie wiedzieliśmy, że wszystko się tak szybko rozwinie. To jest przede wszystkim nasz dom. Chcemy żeby byłwygodny i piękny, ale nie zawsze wyglądało to tak różowo.
– Co masz na myśli? – Tomek nie daje mu spokoju.
– Nic nie wiedzieliśmy o tym kraju, ludziach, musieliśmy uczyć się od początku, to tak, jakbyście wy we dwójkę teraz postanowili tu żyć – zwraca się do mnie i Tomka. – Teraz niewiele nas może zaskoczyć, ale każdy dzień przynosi coś nowego. – Przeczesuje palcami jasne włosy – Ten piękny ogród jest zasługą Clare, która ciągle ma nowe pomysły.
– A co z lokalnymi mieszkańcami, nie mieliście z nimi problemów?
– Nie, nigdy. Zatrudniamy ogromną liczbę ludzi i nieĹšle im płacimy. Niektórzy sądzą, że przesadzamy, ale jest to jakiś sposób, by pomóc tutejszym mieszkańcom. Na dziewięć milionów ludności, pracę ma co najwyżej dwadzieścia procent. Jeśli ktoś chce pracować, staramy się go przyjąć – mówi Bryn i odchodzi na chwilę załatwić coś z jednym z pracowników.
Helen i Dave przyłączają się do rozmowy i wkrótce Bryn jest zasypany pytaniami. Ledwo nadąża, by zaspokoić naszą niepohamowaną ciekawość. Atmosfera staje się coraz bardziej przyjacielska, zwłaszcza gdy okazuje się, że on też pochodzi z Walii.
Jego rodzina i znajomi uważają, że co najmniej dziwne jest inwestowanie w jednym z najmniejszych państw na tym kontynencie. Kto słyszało Malawi, prawdziwym sekrecie tego kontynentu, o mało skomercjalizowanym, wciąż bardzo tanim kraju, z cichymi i przyjaznymi mieszkańcami? Czy ten malutki kraj wciśnięty pomiędzy Zambię i Mozambik, stanowiący pomost pomiędzy Afryką Wschodnią i Południową wykorzysta szansę, którą stwarza demokracja? Mało prawdopodobne, lecz chciałoby się wierzyć że im się powiedzie.
Rano – serdeczne, aczkolwiek krótkie pożegnanie z dzielną Helen i zawsze pogodnym Dave’em. Helen prawie płacze, ja też czuję się dziwnie. Nasze drogi tak często się splatały, na Zanzibarze, kilkakrotnie w Tanzanii i nieustannie w Malawi, teraz my wyruszamy w zupełnie inną stronę, a oni kontynuują swą podróż dalej do Indii i na motocyklu przez Azję do Europy. Obiecujemy sobie spotkać się za dwa lata w Warszawie. Bryn prosi, by do niego pisać na email, odprowadza nas do samochodu, który za drobną opłatą podrzuci nas do wsi. Czas w drogę.
11 września 1996, Prom „Ilala”, u brzegu Likomy
Za chwilę zejdziemy do szalup spuszczonych z promu. Dopłyniemy nimi do brzegu wyspy. Przepłynięcie 60 kilometrów wraz z załadunkiem w Nkhacie Bay i wyładunkiem po drodze, na malutkiej, wyspie Chizumulu zajęło w sumie dwanaście godzin. Nie ma sensu się spieszyć. Wyładunek potrwa najkrócej z godzinę. Dowiedziałam się tego od Andrew, dwudziestokilkuletniego, spalonego słońcem Anglika, o długich włosach. Zatrzymamy się u niego. Ma kemping i jest jednym z czterech białych na tej wyspie. Mieszka tu dwóch pracowników korpusu pokoju i on ze swoim wspólnikiem. Szczęśliwym trafem płynąłz nami promem. Wyjaśnia nam, że nie ma po co przepychać się do szalup.
Wspominam wczorajszy wieczór i nie mogę uwierzyć, że udało się nam wejść na prom. OpóĹšnienie miałpółdniowe, ale to normalne. Najdziwniejsza była transformacja miłych i kulturalnych tubylców w pozbawiony hamulców, agresywny, rozhisteryzowany tłum, gdy tylko prom dobiłdo brzegu. Kilkaset ludzi napierało na siebie, tratowało się nawzajem, trzeba się było chwytać czegokolwiek, walić na oślep pięściami oraz łokciami, nie oglądając się na nikogo. Zadziwiające, jak w ułamku sekundy człowiek uczy się skutecznie walczyć. Inaczej są marne szanse na miejsce siedzące w trzeciej klasie, tylu jest pasażerów. Chyba że bierze się pierwszą klasę, która jest podłogą górnego pokładu. Jadą nią zwykle biali, z racji zaporowej ceny, ale zdarzają się też miejscowi biznesmeni. Lubią się tak przedstawiać, ci co odnaleĹšli się szybko w nowym systemie wolnorynkowym. W całym tym zamieszaniu turyści zostali rozdzieleni i niemal zdeptani. Tomek, z wiązką drewna w ręku, nie miałszans, lecz żołnierze na pokładzie towarowym przejęli ją od niego. Walcząc bezpardonowo udało się nam dostać na trap jednym z pierwszych. Może pomógłtrening z warszawskich autobusów?
„Ilala” wygląda na wrak, lecz Andrew zapewnia nas, że ma ona przed sobą jeszcze wiele lat użytkowania. Andrew zna kapitana, więc wie, co mówi. „Mtendere”, drugi prom do niedawna pływający, który wciąż figuruje w przewodnikach z zeszłego roku, jakiś czas temu nadziałsię na skały i ma na tyle poważne uszkodzenia, że nie opłaca się go naprawiać.
Wyspa nie ma nabrzeża. Rozładunek cargo i pasażerów odbywa się szalupami z dołączonymi motorami lub canoe. Obserwuję ten rozgardiasz z górnego pokładu. Na brzegu wyspy piętrzą się wielkie głazy i niezliczona ilość baobabów. Z drugiej strony „portowej” zatoczki widać brunatne kopce wysokich wzgórz Mozambiku. Na plaży czekają następni pasażerowie. Przed nimi widać nieprawdopodobne ilości bagażu. Kilogramy mąki, soli, ogromne pakunki, żywe i zdechłe kury, suszone ryby w koszach. Ktoś ma na sznurku dwie kozy. Panie w kolorowych sukienkach trzymają nad głowami duże żółto
zielonoczerwone parasole. W zestawieniu z ich błyszczącą, czarną skórą wszystkie kolory nabierają intensywności. Prawdziwe damy z dawnych obrazów, w których malarzowi pomyliły się pigmenty. Wyglądamy przy nich niechlujnie w pogniecionych Tshirtach.
14 września 1996, Likoma
Andrew mieszka na wyspie od trzech lat. Podanie o ziemię składałjeszcze za czasów prezydenta Kamuzu Bandy, dyktatora, który rządziłkrajem od 1963roku, a w 1970 roku ogłosiłsię Dożywotnim Prezydentem. Niemal zupełnie udało mu się odciąć kraj od świata, wprowadzając cenzurę na książki, kasety, gazety, przewodniki turystyczne i całe mnóstwo innych rzeczy. Przeciwników politycznych mordowałbez skrupułów, podobnie jak świadków niewygodnych dla niego wydarzeń i każdego, kto ośmieliłsię zakwestionować choćby stan jego zdrowia. Terror ten byłpo cichu tolerowany przez Zachód, gdyż Banda chętnie szedłna współpracę. Malawi było jedynym krajem pomiędzy RPA i Tanzanią, który nie byłsocjalistyczny.
Banda posuwałsię do tak absurdalnych zarządzeń, jak zakaz antykoncepcji czy narzucenie norm w ubiorze i fryzurach. Kobiety do 1994 roku musiały nosić długie sukienki, spodnie zostały zakazane, mężczyĹšni z długimi włosami nie byli wpuszczani do Malawi. Banda byłniebezpieczny i ekscentryczny, ale jednocześnie bardzo inteligentny. Od 1994 roku jego czasy stały się już przeszłością, a głównym problemem jest narastająca nędza, będąca wynikiem powstania wolnego rynku i pozostałości po poprzednim systemie.
Wracając do naszego znajomego, obecnie Andrew zalegalizowałjuż swój interes i ma dalekosiężne plany. Na razie, na czymś, co ma być restauracją, a jest górą kamieni na wzgórzu, powiewa flaga Malawi. Zostało to z zadowoleniem przyjęte przez tubylców.
Kucharz, nadzwyczaj sympatyczny starszy pan, Peter, szykuje kolację. Pochodzi z wyspy. W swoim zawodzie przepracowałpółżycia u białej rodziny w Tanzanii. Andrew znalazłgo tu i odkurzyłjego kulinarną pamięć. Peter gotuje znakomicie, z dużym wyczuciem smaku. Malawijczycy gotują zdecydowanie lepiej od Tanzańczyków. Na kolację będzie ryba, najsmaczniejsza ze wszystkich w jeziorze. Nazywa się chambo i ma bajeczny, błękitny kolor. Goście wraz z gospodarzem odbywają codzienny rytuałoglądania zachodu słońca. Z najszczerszym podziwem dla piękna natury patrzymy w milczeniu na wielką kulę płynnej czerwieni zapadającą za ciemnogranatową taflę wody. Przez krótki czas na niebie unosi się jeszcze różowopomarańczowa poświata. Panuje niemal rodzinna atmosfera. Jest nas obecnie siedmioro i podobno to optymalna liczba gości. Spędzając dnie i noce przy jednym stole, siłą rzeczy poznajemy się coraz lepiej. Jest nas siedmioro przybyszów: my dwoje, dwóch Francuzów, jeden student historii, drugi szkołye teatralnej, dwóch Niemców, student socjologii i jego kolega, który wychowałsię w Kenii, oraz Anglik.
Dziś wieczór cała gromadka odpływa razem z Andrew, który jedzie do stolicy Lilongwe po swojego przyjaciela powracającego z Londynu po przebytej celebrze, najgorszej odmianie malarii.
– Bwana, the boat, the boat! – krzyczy Andrea, tutejszy ascari. Denerwuje się, że nikt nie podnosi się od stołu. Świdruje nas swoimi małymi, błyszczącymi oczkami. Lubi być najważniejszy. Światła Ilali są ledwie widoczne wśród czarnej jak smoła nocy. Do odpłynięcia pozostają trzy do czterech godzin. Andrea jest niepocieszony. Skulony, siedzi smutny, zwłaszcza po tym jak Andrew poprosiłgo, by nie zakładałswojego białego munduru policjanta, z którego jest bardzo dumny. Skąd go wytrzasnął, nikt nie wie. Tak się składa, że jego chęć godnego reprezentowania bwany irytuje prawdziwych policjantów, którzy mają ograniczone poczucie humoru. Znów pożegnanie.
16 września 1996, Likoma
Od wczoraj nie ma żadnych napojów. Cola, Sprite, piwo wyparowało podobno z całej wyspy. Wszystko przez strajk „Ilali”, delikatna równowaga zaopatrzenia legła w gruzach. Pijemy tylko chlorowaną wodę. Jest wstrętna. Idziemy na spacer do „miasta”, około siedmiu kilometrów. Wybraliśmy dłuższą drogę przez wioski, złożone z małych okrągłych glinianych lepianek, nad brzegiem jeziora. Towarzyszą nam podskakujące dzieciaki, nawołujące do nas nieustannie:
– Hallo, hallo, mazungu!
Jeden z chłopców łapie małą dziewczynkę o czarnych mysich ogonkach. Niesie ją do nas w ramionach. Mała krzyczy wniebogłosy, jakbyśmy chcieli ją zamordować. Wije się jak piskorz. Kopie w powietrze chudymi jak zapałki nóżkami, rozrywając podniszczoną, falbaniastą sukienkę. W końcu, upuszczona na ziemię, odbiega do wioski, drąc się, jakby ją diabełgonił. Reszta dziatwy ma doskonałą zabawę. Najodważniejsi są chłopcy w wieku, siedmiu, dziewięciu lat. Chudzi z wypiętymi brzuszkami, wlepiają w nas ciemne oczy. Są koleżeńscy i równocześnie czujni. ¯eby przerwać powtarzane ciągle przez nich hallo!, podaję jednemu z nich rękę. Cieszą się jeszcze bardziej. Każde chce się przywitać. Z dwadzieścioro przepycha się między sobą. Pocierają dłonie, jak gdyby nie dowierzały. Tomek wyciąga lornetkę. Ustawiają się w kolejce, chcąc spojrzeć na drugą stronę zatoki, na Mozambik. Mały nagus, może czteroletni, nie mogąc dostać się do lornetki, tarza się po piasku z rozpaczy. Podnosi się dopiero, gdy podtykam mu ją pod nos. Ledwo udaje się nam odejść stamtąd.
Dopadamy pierwszego sklepu, lecz tam posucha, w każdym następnym podobnie. Zawracamy na naszą plażę. ¯ar wgniata nas w ziemię. Uczucie niewyobrażalnego zmęczenia jest równocześnie pewną przyjemnością, wynikającą z samego doświadczenia tej chwili. Jesteśmy sami na płowej równinie porośniętej baobabami. Inne drzewa zostały przez mieszkańców wycięte na opał. Delikatny pyłwyschniętej na popiółziemi unosi się za nami. Jest cicho, pusto i gorąco do granic możliwości. Temperatura 40 stopni. Wydaje się to snem. Czuję każdy krok, ruch ręką. W takich chwilach człowiek tworzy całość z otaczającą go przestrzenią.
Powróciwszy z długiego spaceru, gasimy pragnienie chlorowaną wodą i dajemy nura do jeziora. Co za przyjemność. Dobijając do brzegu, uważnie przyglądam się ciemnym kształtom pod taflą wody. Serce zaczyna mi bić trochę szybciej. W naszej zatoczce podobno nie ma krokodyli, ktoś widziałjak jeden, który tu mieszkał, odpłynąłpewnego dnia, ze dwa miesiące temu.
Przy porcie jest około ośmiu krokodyli. Wiele kobiet piorących o zmierzchu ma okropne rany na nogach od ich zębów. Rocznie około kilkunastu osób traci życie w paszczach tych gadów. Wojsko zmobilizowane do odstrzału krokodyli poniosło sromotną klęskę. Na całą serię z kałasznikowa nawet jedna kula ich nie trafiła. Od tej pory większość mieszkańców wyspy wierzy, że są one nieśmiertelnymi, zaklętymi duszami czarowników.
23 września 1996, kemping Kande Beach na Chintheche
Od dwóch dni znajdujemy się na najpiękniejszej plaży na 150kilometrowym odcinku brzegowym pomiędzy Nkhotakotą a Chintheche. W tym miejscu jest bardzo szeroka, około stu metrów, i biała jak śnieg. Ciągnie się po horyzont. Jezioro bardziej niż gdziekolwiek przypomina morze. Wywala z siebie ogromne, hałaśliwe fale, po których krótko, lecz z powodzeniem można surfować.
Z rana poszliśmy cztery kilometry piaszczystym, wyżłobionym traktem do wioski przy asfaltowej drodze, będącej główną linią komunikacyjną wzdłuż całego wybrzeża. Muszę zadzwonić do mamy, a tymczasem telefony są uszkodzone. Jak długo potrwa naprawa, nie wiadomo. Bardzo elegancki urzędnik pocztowy, w idealnie białej koszuli, mówi, że może dziś, a może jutro będą już działać. Jeśli w ciągu dwóch najbliższych dni nie uda mi się zadzwonić, musimy się wynosić jak najszybciej do Nkhaty lub Mzuzu. To jest kwestia naszego lotu do domu. Towarzyszymy myślami Matyldzie, Dominice, Emanuelowi, którzy od dziś są już w Warszawie. Za tydzień my też tam będziemy, ale przed nami jeszcze długa droga do Dar es Salaam. Z perspektywy plaży w Kande lot do Zurichu, oczekujący rodzice wydają się bardzo odlegli. Tutaj i tam połączone dziesięciogodzinnym lotem. Następnego ranka wybieramy się znów na pocztę. Ci sami co wczoraj urzędnicy z rozbrajającym uśmiechem informują:
– The phone is broken.
Nie ma po co czekać ani dociekać przyczyn awarii. Nikt nie zna odpowiedzi. Decydujemy się jeszcze dziś przed godziną pierwszą wyruszyć do Nkhaty. Gotujemy nasz ostatni lunch na obozowym palenisku. Droga ciężka, a w dodatku jest pierwsza po południu. Smażymy się w słońcu, ledwo dysząc. Przed nami pojawia się stary jeep. W tumanach kurzu pędzi przed siebie. Spod kółtryskają fontanny piasku. Schodzimy z drogi. Samochód wydaje się znajomy, a za kierownicą Bryn! W najśmielszych marzeniach nie przypuszczaliśmy, że go spotkamy. Chwila euforii, lecz on nie może się zatrzymać ze względu na grząski piasek. Uśmiecha się od ucha do ucha i macha ręką. Co teraz? Powinniśmy zawrócić i spytać, czy jedzie do Nkhaty? Czy to możliwe, żeby wpadłtak po prostu na dwadzieścia minut do znajomych? Za dużo wątpliwości, aby w tym upale zawracać. ¯adne z nas nie chce uczynić kroku w tył. Jednocześnie jesteśmy wściekli na siebie za przepuszczoną okazję, za sam widok naszego znajomego pod koniec podróży i konieczność poruszania się w najgorszej porze dnia. Przed nami cztery kilometry piachu pod górkę. Droga na skróty wiedzie przez pola bananowców i kasawy. Jest pięknie, lecz skwar nie pozwala nam cieszyć się widokiem. Umęczeni do granic, docieramy wreszcie do szosy. Sporo ludzi czeka na przystanku oznakowanym zardzewiałym słupem z rysunkiem autobusu. Siadamy na poboczu. Tomek przynosi ciepłą coca colę z pobliskiego sklepiku. Przynajmniej coś do picia. Herbatę z imbirem, którą mamy w termosie, staramy się oszczędzać. W chwili gdy zwątpiliśmy, że cokolwiek nadjedzie, zza zakrętu wyłania się znajomy jeep z chmarą czarnych chłopców z tyłu. Z daleka widzę figlarny uśmiech Bryna i dałabym głowę, że błysk w oku, gdyby nie jego ciemne okulary. Cały Bryn, świetnie czujący się w swojej roli wybawcy. Zatrzymuje się z fasonem, tuż przy krawężniku, z którego się poderwaliśmy. Cieszę się jak dziecko, a Bryn czeka na pytanie, które musi paść, choć wszyscy znamy na nie odpowiedĹš.
– Are you going to Nkhata? – pytam.
– Of course – odpowiada, robiąc odpowiednią pauzę.
Absurdalny dialog, lecz właśnie możliwość zadania pytania i odpowiedzi na nie była wielką frajdą. Wskakuję na przednie siedzenie, pomocnik Bryna pomaga nam ułożyć bagaże. Wiatr urywa głowy, ale to nie ma znaczenia. Po drodze mijamy tylko kilka samochodów. Na drogach Malawi nie istnieje praktycznie prywatny transport. Droga wije się łagodnymi łukami. Gdzieniegdzie pojawiają się dziury, w które aż strach pomyśleć, co by było, gdyby się wpadło. Bryn rozumie, że spieszymy się jutro rano do Mzuzu i nie możemy się u niego zatrzymać. Podwozi nas do Backpackers Connection, gdzie stawiamy mu piwo. Jedno z ostatnich w Malawi. Jeszcze chwilę gawędzimy z Grahamem, właścicielem tego miejsca. ¯egnamy się z Brynem. Mam wrażenie, jakbyśmy znali się od lat. Nie wierzę, że nigdy już się nie zobaczymy.
Do czwartej zostało kilkanaście minut, za chwilę zamkną pocztę. Szczęśliwie jest ona tuż obok. Wpatruję się błagalnie w śliczną Malawijkę o wydętych ustach. Zanosi moją prośbę o rozmowę do „Wielkiego Telefonnika”, który przygląda mi się przez szybkę służbowego wejścia. Robię najbardziej nieszczęśliwą minę, na jaką mnie stać. Zresztą nie muszę wcale udawać. Hura! pozwala mi zadzwonić do domu, choć zostało tylko kilka minut do zakończenia pracy. Co za uprzejmi ludzie. „Wielki Telefonnik”, to inaczej starszy inspektor pocztowy, odpowiedzialny za łączenie rozmów zagranicznych przez centralę w Lilongwe. Zajmuje osobny pokój z wielkim biurkiem, trzema starymi telefonami o wyślizganych słuchawkach i portretem prezydenta nad głową. Duży wiatrak na swojego i gości użytek jest luksusem, który potrafię docenić. Praktycznie na każdej większej poczcie istnieje taki pokoik. Udaje mu się połączyć rozmowę już za drugim razem. Na okrzyk: – Mama?! – urzędnik z uśmiechem mruczy pod nosem: „Ach, te dzieci”. Mam tylko trzy minuty. Dowiaduję się, że najpóĹšniej pojutrze musimy potwierdzić nasze bilety w Dar es Salam. Wychodzimy na zewnątrz budynku. Jest ciepły wieczór. Bryza od jeziora orzeĹšwia mnie lekko. Patrzymy na siebie z Tomkiem i dociera do nas, że to już koniec naszej przygody z Afryką. Od tego telefonu rozpoczyna się dla nas wyścig z czasem. Przed nami tysiąc kilometrów, granica i półtora dnia na dotarcie przed czwartą, w piątek, do Swissairu w Dar es Salaam. Teraz to już pestka, myślimy.
Ania

Zanzibar
Od tygodnia siedzieliśmy w Nairobi. Sprawy z Rwandą komplikowały się. Najbliższe loty do Kigali samolotem World Food Progamu z miejscami dla dziennikarzy były już od dawna zarezerwowane. Przedłużające się oczekiwanie męczyło nas. Nairobi wciągało w mroczną otchłań uciech i złudnych luksusów, wysysając z nas siły i zawartość portfeli. Nasza wyprawa do Rwandy, najwygodniejszego miejsca do obserwowania błyskawicznie komplikującej się sytuacji w ościennym Burundii stawała się nierealna.
Tego ranka było wyjątkowo parno. Powoli ogarniało nas znużenie, gdy przez zakurzoną szybę baru w Hiltonie dostrzegliśmy niezwykłą parę. Wyglądali jak żołnierzyki z buszu. Oboje mali, ubrani w uniformy koloru khaki. Ona, ogniście ruda i blada, on, długowłosy typ naukowca. Do sporych plecaków mieli przytroczone wielkie, intensywnie zielone ananasy, przypominające ogromne balony z ulicznej parady, uwięzione na sznurkach. Widok tak innych, obcych na tej skwarnej, zatłoczonej ulicy ludzi wzbudziłw nas tęsknotę za otwartą przestrzenią. Zdarzenie to wyrwało nas ze stanu niemożności podjęcia decyzji co do dalszego celu podróży. Nazajutrz uciekliśmy z Nairobi. Kto mógłprzypuszczać, że jeszcze tej samej nocy owa para posłuży się tymi owocami jak maczugą, w obronie przed rabusiami w ciemnej uliczce, i że po tygodniu, zwabieni obietnicą raju na ziemi, spotkamy się wszyscy w zachodzącym słońcu Zanzibaru. Zjemy razem kolację na dachu jednego z hoteli, dzieląc się opowieściami z podróży i naszego życia w ojczystym kraju. Odnajdziemy się w krainie beztroski o białych plażach i szmaragdowokryształowej wodzie, z rzędami palm na brzegu, zaledwie dwie godziny drogi statkiem od Dar es Salaam.
Port w Dar Es Salaam jest ciągiem baraków i zardzewiałych kadłubów statków, leżących w płytkiej wodzie jak martwe wieloryby. W nocy jest niebezpiecznie i nikt o zdrowych zmysłach nie zapuszcza się w te okolice. Dzięki wielkiej uprzejmości państwa ambasadorostwa Rzewuskich docieramy tam wypoczęci i świoeżutcy, gotowi do podróży. Pilnuję naszych bagaży, a chłopcy wędrują po bilety. Polecano nam katamaran „Latający Koń”, podobno bezpieczny i tani.
Zaczepiają mnie taksówkarze, naganiacze, każdy woła:
– Taxi? Lady, luggage? Tickets?
Nauczona doświadczeniem, sprawiam wrażenie uprzejmie głuchej, obojętnej, lecz zdeterminowananej. Afrykanie są czuli na ludzkie uczucia jak barometry. Jeśli w głębi ciebie czai się strach, wyczują go natychmiast. Jeśli jesteś opanowany, masz podzielną uwagę i oczy dookoła głowy, większość ciekawskich i naganiaczy będzie cię omijać. Z początku takie zachowanie nie jest łatwe, ale z czasem staje się nawykiem.
Schronieniem dla oczekujących na statek na Zanzibar są strome schody katedry naprzeciw portu. Pod opiekuńczym strzelistym murem i z dodatkowym aniołem stróżem w osobie uzbrojonego wartownika można w spokoju oczekiwać godziny odjazdu, a od powracających dowiedzieć się szczegółów o wyspie.
Dwie Irlandki mówią nam, abyśmy, niech Bóg broni, nie płynęli „Sea Express”, który stanąłw nocy w połowie drogi. Zepsułmu się silnik i wszyscy, wraz z bagażami, musieli się przesiadać na rozkołysanym oceanie. W miesiąc póĹšniej dowiedzieliśmy się, że „Latający Koń” omal nie zatonął. Według oficjalnej wersji natrafiłna niezidentyfikowany obiekt metalowy. Udało mu się zawrócić do Dar. W Afryce nigdy nic nie wiadomo. Wszelkie środki lokomocji mają to do siebie, że ich mechaniczny żywot trwa krótko i kończy się zazwyczaj w katastrofach, które są tutaj codziennością.
Uradowany Staszek przynosi bilet z adnotacją: „VIP”. Coś takiego! Siedząc już w wygodnych fotelach, na pokładzie pierwszej klasy, witamy kolejne grupki „bardzo ważnych osób”, wlewających się nieprzerwanym strumieniem przez drzwi. Zapada cisza, wszyscy już wiedzą, że zostali nabrani.
– Sądziłem, że jesteśmy jedynymi VIPami – rozlega się głos za moimi plecami. Wszyscy wybuchają śmiechem, wdzięczni, że ktoś to wreszcie powiedział. Podnoszę wzrok znad książki i napotykam uważne spojrzenie czarnych oczu jednego z czwórki ogorzałych od słońca mężczyzn wśród których siedzi komentator. Od chwili zejścia na ląd nasze drogi połączą się na kilka krótkich, ale nadzwyczaj bogatych w wydarzenia dni.
Przez okno widać już Zanzibar, wyspę, która od wieków była przystanią dla Sumeryjczyków, Fenicjan, Chińczyków, Portugalczyków, Arabów. W dziewiętnastym wieku ta mała rajska wyspa była najpotężniejszym portem wschodniego wybrzeża, przez który co roku przewijało się pięćdziesiąt tysięcy niewolników. Sułtan Zanzibaru rządziłżelazną ręką. Ludność swahili, dręczona i poniżana, w sto lat póĹšniej, w 1963 roku, urządziła Arabom krwawą łaĹšnię. Jeden z jej uczestników opowiadałnam o pierwszej nocy owej rewolucji, rozpoczętej dyskoteką, na którą zwabiono arabskich ziomków obietnicą gorących rytmów i minispódniczek. Część spiskowców, przebrana za kobiety, przyczajona w ciemnościach, na dany znak zaatakowała, rozpruwając maczetami zaskoczonych Arabów. Patrząc na wszechogarniający błękit i rzędy strzelistych, bajkowych palm, nie chce się wierzyć, że to miejsce miało tak krwawą historię.
Przybijamy do portu. Krótka odprawa paszportowa i dostajemy wizę na szesnaście dni. Zanzibarczycy są dumni i, pomimo unii z Tanzanią, utrzymują wciąż pozory niepodległego państwa. Pięć dolarów opłaty portowej i jesteśmy wolni. Korzystamy z usług niemego naganiacza, który wynajduje nam hotel. Ze swej ułomności zrobiłzaletę, rzadko kto mu odmawia, a on uchodzi za najlepszego w swoim fachu.
Stone Town, Kamienne Miasto, jest najstarszą częścią miasta Zanzibar, jedynego na wyspie. Dwa dni błądzimy w plątaninie tajemniczych, krętych uliczek, wśród wysokich, arabskich kamienic. Przez uchylone, kunsztownie rzeĹšbione, wielkie drzwi z mosiężnymi okuciami, symbol bogactwa dawnych właścicieli domostw, podpatruję codzienne życie w zrujnowanych, zabałaganionych wnętrzach. Z dawnej fortuny, zbudowanej często na ludzkim cierpieniu, handlu niewolnikami, pozostały tylko te bajkowe fasady.
Miasto, w dzień puste, wieczorem ożywa, wypełnione mieszkańcami wylegającymi przed domy. Małe dziewczynki, siedząc na wysokich krawężnikach, w połyskliwych, balowych sukienkach, dyndają nóżkami o pomalowanych na różowo paznokciach. Frywolność wieku lat pięciu. Gdy dorosną, nikt już nie będzie mógłpodziwiać ich wdzięków, ukrytych pod długimi, szczelnie okrywającymi je szatami. Chude, wygłodzone koty, dalecy kuzyni tych z zaśmieconych uliczek zatybrza w Rzymie, przegrzebują śmieci. Ich oczy błyszczą w mroku, jak cekiny rozsypane po bruku.
Zanzibar, miasto z krainy baśni z tysiąca i jednej nocy, wabiące resztkami dawnej świetności, oczarowało mnie zupełnie. Poukrywane w zaułkach hoteliki, niełatwe do odnalezienia, oferują przytulną atmosferę, a co ważniejsze, tak prozaiczną rzecz jak wiatrak w pokoju, błogosławieństwo w długie, upalne noce.
Drugiego wieczoru trafiamy do restauracji „Dwa Stoły”, jakiej być może nie ma nigdzie na świecie. Mieści się ona w prywatnym mieszkaniu, w trzypiętrowej kamienicy. Na zewnątrz, przy dzwonku, znajduje się mikroskopijnych rozmiarów szyld. Właściciel otwiera po dłuższej chwili. W jednej osobie jest odĹšwiernym, kelnerem, szefem sali i kucharzem. Przy wejściu zdejmujemy buty. Ze względu na wyznanie mieszkańców domu nie podaje się tu alkoholu, lecz można przynieść własny. Ustępstwo na rzecz turystów.
Na zadaszonym tarasie znajdują się owe dwa stoły, stanowiące restaurację. Jednakże z powodu rosnącej popularności właściciel rozszerzyłswój lokal o następne dwa, które mieszczą się w przylegającej do balkonu jadalni. Nam przypadłjeden z nich. Raczeni jesteśmy domowymi specjałami, aż czujemy się wręcz przejedzeni. Wszystko wliczone w cenę trzech tysięcy tanzańskich szylingów. Menu jest znane tylko właścicielowi. Chętnie opowiada o każdej potrawie, gdy już nam ją przyniesie. Wokółnas baraszkuje jego liczna dziatwa. Naprzeciw naszego stołu, na sofie, siedzą żona oraz matka restauratora ze swoją przyjaciółką, oglądając telewizję. Mimochodem słucham popisów wokalnych w wykonaniu miejscowych gwiazd. Na ścianie tyka duży, przedwojenny zegar. Najmłodsza latorośl wydaje z siebie dĹšwięki silnika samochodowego, za co zostaje skarcona. Przychodzi sąsiad, obejrzeć wiadomość. Nikt nie przejmuje się gośćmi, życie rodzinne toczy się swoim rytmem. Teatr życia za kilka dolarów.
Następne dwa dni spędzamy na romantycznym, wschodnim wybrzeżu wyspy. Nocą obserwuję, jak Murzynki łapią rękoma małe, zwinne rybki w płytkiej wodzie odpływu, przyświecając sobie zapalonymi palmowymi liśćmi złożonymi w pochodnie. Wirujące w lekkich podmuchach wiatru iskry unoszą się na kilkadziesiąt metrów, jaśniejąc na czarnym niebie. Stoimy wszyscy w niemym podziwie dla tej niespotykanej urody obrazu.
Już nie pamiętam, czemu uparłam się nocować na Prison Island, małej wysepce oddalonej zaledwie o półgodziny od Stone Town. Popularna ze względu na pobliską rafę koralową oraz olbrzymie żółwie, zwykle bywa tylko jednym z punktów wycieczek po Zanzibarze. Nasi nowi znajomi afrykanerzy zapalili się do tego pomysłu. Właściciel hotelu, Bububu, zaklinałsię, że jak żyje, nie słyszał, by to było możliwe. Obraziłsię na nas za samowolną decyzję. Jednakże, zjawiwszy się na wyspie, silnej ośmioosobowej grupie, to my mieliśmy rację. Za cztery dolary od głowy pozwolono nam rozbić namioty.
Noc na Prison Island jest najpiękniejszą porą. Cicho, pusto, po drugiej stronie wyspy, wolnej od śladów po turystach, gotujemy na przywiezionym z lądu węglu drzewnym naszą kolację pod gwiazdami. Opowiadamy przygody z dotychczasowej podróży, a chłopcy z Południowej Afryki dają nam wskazówki oraz informacje o ciekawych ludziach i miejscach. Przed północą idziemy na spacer wokółwyspy dnem oceanu. Odpływ jest duży, kilkaset metrów obnażonego podwodnego świata leży u naszych stóp. Czerwone, cytrynowe i zielone rozgwiazdy wyglądają jak rozrzucone kwiaty. Bliskość rafy koralowej powoduje, że wiele najdziwniejszych stworzeń wyrzucone zostało na piasek. W takich chwilach czuję się na powrót dzieckiem. Przewracamy kawałek koralu sporych rozmiarów. Odkrywamy małe podwodne królestwo, które lśni w blasku latarek, które zresztą szybko gasimy. Ich światło jest niezwykle cenne przy powszechnym braku elektryczności i dobrych baterii. Jeśli ktoś marzy, by zobaczyć gwiezdny pył, to tutaj może doświadczyć łudząco podobnego zjawiska. Woda przy najmniejszym poruszeniu rozbłyskuje tysiącami malutkich światełek fluorescencyjnych żyjątek. Ma się ochotę brodzić tak w nieskończoność, rozpalając je niczym światełka na choince.
Ben, nieuleczalny romantyk, kolekcjoner wschodów, słońca namawia mnie do wstania przed świtem. Wdzięczna mu będę do końca podróży, przejmując od niego tę pasję. Złota tarcza wychodzi z fal, promieniując oślepiającym światłem. Niezapomniana, pełna spokoju chwila, a wkrótce ciężki skwar z wyniesionego w górę słońca. Najpiękniejszy wschód słońca na Zanzibarze.
Zbliża się czas odjazdu, przenosimy się na plażę. Pod werandą jedynego budynku na wyspie, starego kolonialnego hoteliku, pod zbiornikiem na wodę tkwią nieruchomo ogromne, stare żółwie. Spoglądają się na nas pytająco, w beczce nie ma ani kropli wody. Czy możemy im pomóc? – patrzą na nas, wyciągając głowy. Zwracam na to uwagę stojącemu nieopodal Murzynowi.
– Ale ja tu przyjechałem z Francji, z wycieczką – odpowiada, wysłuchawszy mojej tyrady. Niezła pomyłka, robi mi się głupio. Zrywamy trochę zielonych liści i częstujemy żółwie – chociaż tyle możemy dla nich zrobić. Zadowolone odchodzą w cień. Przodków tych olbrzymów w swoim gatunku przywieziono na początku XX wieku z Seszeli i pozostały do dziś jedynymi stałymi mieszkańcami tej wyspy. Na skorupach mają wymalowane numery, ale nie widziałam żadnego z liczbą powyżej dziewięciu. Jest to już nasz ostatni wspólny dzień z podróżnikami z Południowej Afryki. Można powiedzieć, że byłto początek przyjaĹšni. ¯al się rozstawać.
W naszych podróżach mieliśmy sporo szczęścia, spotykając takich ludzi jak Etienne, Stephan, Ben i Hardt, którzy swoimi umiejętnościami i wrażliwością wzbogacali naszą wiedzę i doznania.
Udajemy się na północną część wyspy, odległą od miasta zaledwie o dwie godziny jazdy samochodem. Opanowali ją płetwonurkowie z powodu znikomej różnicy pomiędzy pływami Oceanu. Zatrzymujemy się na kempingu Kendwa Rocks, do którego dopływa się rastamańską łodzią. Szefem jest przystojny obieżyświat, czarny rastaman, Ali. Wie, gdzie znajduje się Polska, ponieważ byłkilkakrotnie z wizytą w Estonii, a także spędziłzimę w Finlandii, grając w bilard i pijąc wódkę w jednym z pubów w Helsinkach. Ciekawe, gdzie też ludzi nosi po świecie. Gości zwykle nie ma tu więcej niż dwudziestu. Mieszkamy w szałasie, zwanym banda, rano spotykamy się na śniadaniu pod palmową strzechą służącą za salon, stołówkę i jedyne w miarę szczelne schronienie przed gwałtownym deszczem tropikalnym.
Gdy otwieram oczy, leżąc na plaży, pierwszymi znajomymi z tej pozycji są małe, białe kraby o oczach umieszczonych na wystających jak rogi szypułkach. Na nóżkach jak igiełki przenoszą się błyskawicznie z jednej dziupli w piasku do drugiej. Czasem przystają i zerkają na ludzi.
Podczas jednego ze spacerów docieramy do Ras Nungwi, luksusowego kurortu o nazwie „Lala salama”, co w swahili: znaczy pięknych snów. Ocean tworzy w tym miejscu płytki basen, wypełniony nagrzaną od słońca wodą. W oddali widnieje naturalna zapora z rafy koralowej. Z chłopcem handlującym muszlami dokonuję zamiany czapki na piękną, dużą rdzawoczerwoną muszlę. Przyglądając się niesamowitym kolorom i dziwnym kształtom muszli, mam ochotę zabrać je wszystkie do domu. Czyżby nadzieja na zatrzymanie na zawsze w pamięci tej idyllicznej wyspy?
Gotujemy sami. Hamis, groĹšny z wyglądu rybak, każdego popołudnia przynosi nam ryby. Pomimo ograniczonych możliwości porozumiewania się, obdarza nas po kilku dniach cieplejszym uczuciem, przynosząc od tej pory wyłącznie red snappera, dużą czerwoną rybę o delikatnym mięsie i wybornym smaku. Rzecz ciekawa, że w owym czasie nigdy nie było mi dane zobaczyć głowy tego stworzenia. Hamis obcinałją za każdym razem, tłumacząc Tomkowi, że robi to ze względu na mnie, sądząc, że widok tak wstrętnego łba byłby dla mnie nie do zniesienia. Któregoś dnia dotarłam do przyczyny jego postępowania, poznając miłą Australijkę, która również u niego się zaopatrywała i która faktycznie nie cierpiała widoku rybich głów. Stąd też Hamis wyobraziłsobie, że wszystkie białe kobiety nie mogą ich oglądać. Pełen szacunku dla tego dziwnego tabu, od tej pory częstowałwszystkich korpusami morskich stworzeń. Co wieczór podczas gotowania mamy liczną widownię – gromady maluchów wracających ze szkoły, z odległego o kilka kilometrów Nungwi. Przez przeszło tydzień stanowimy dla nich nie lada atrakcję. Otaczając nas ciasnym wianuszkiem, śledzą każdą czynność, od czasu do czasu, wyrażając swoją aprobatę uwagami typu:
– O, tak robi mama… A to zupełnie jak babcia.
Tomek podaje im łyżkę zupy pomidorowej do spróbowania. Rozlewają po odrobince każdemu do swoich małych garstek i wylizują z ciekawością dłonie. Zupa wyraĹšnie przypadła im do smaku. Gdy proszę, by pokazały mi swoje zeszyty, rzucają się wszystkie, abym obejrzała każdy po kolei. Z satysfakcją kiwają głowami, gdy odczytuję jakiś wyraz w swahili. Na próbę sfotografowania ich, reagują ucieczką, przeraĹšliwie piszcząc. Krzyczą jeszcze kwaheri mazungu, co znaczy „do widzenia, biali ludzie”, po czym biegną do wioski.
Czas na Zanzibarze wciąż wydaje się płynąć bardzo powoli. Na tle czerwonej, gorącej kuli zachodzącego słońca grupa mężczyzn modli się w kompletnej ciszy i bezruchu oceanu. W naszą stronę zbliżają się kobiety w swych kolorowych, jaskrawych kanga, niosąc na głowach wodę na kolację dla nas, dla całego kempingu. Przez dwie krótkie godziny na białej szerokiej plaży panować będzie gwar. O dziewiątej wszyscy pójdą już spać. Panem wyspy przez noc będzie ogromny księżyc, zawieszony tak nisko, że aż nierealny. Co noc nowo przybyli rozmawiać będą o Krzyżu Południa, niemal sięgającym swą ostatnią gwiazdą oceanu, i zachwycać się będą pięknem wyspy.
Zanzibar, przez długie lata stanowiący miejsce odpoczynku dla obieżyświatów, powoli przekształca się w popularny kurort wakacyjny. Ta oaza przeszłości i spokoju za kilka lat nie będzie już na kieszeń podróżnika szukającego przystani podczas wędrówek przez afrykański kontynent. Czy za te kilka lat będziemy mogli spotkać tam Lindę, szaloną afrykanerkę, samotnie przemierzającą od siedmiu miesięcy Wschodnią Afrykę, lub naszych póĹšniejszych współtowarzyszy podróży do Malawi, Helen i Dave’ea, odbywających podróż dookoła świata. Nie wiadomo, lecz chcę wierzyć, że będzie to możliwe.
W krzewach i palmach za kempingiem, wzdłuż plaży, kryje się wioska, z której wynurzają się rybacy w okrągłych słomkowych kapeluszach, przepływający koło nas w łodziach drążone z jednego kawałka drzewa. Za każdym razem te trójkątne, nisko ścięte żagle, przesuwające się powoli po falach, będą mnie zadziwiać swym istnieniem i pięknem wciąż żywej tutaj przeszłości. Kobiety, owinięte w kolorowe, pstrokate chusty, obsiadają upatrzoną osobę i próbują prowadzić rozmowę w języku swahili. Na każde słowo wypowiedziane po angielsku czy polsku reagują perlistym śmiechem. Nic nie rozumieją. Nie ma to dla nich większego znaczenia. Potrafią tak przesiadywać koło ciebie godzinami, gwarząc ze sobą i brzęcząc srebrnymi bransoletkami przy najmniejszym poruszeniu. Długo tak trwamy, pogrążone w bezruchu. One, swymi migdałowymi oczyma wpatrujące się w nas, a my w ocean. Moje dwie nowo przybyłe koleżanki noszą imiona Haididi i Fatma. Po wstępnym, dłuższym milczeniu udzielają mi darmowej lekcji swahili. Niewątpliwą pomocą jest mój zeszyt i długopis, ta na wpółrysunkowa lekcja owocuje nowymi wyrazami. Bransoletki to bangiri, pierścionek – pete, ryby – samaki, nóż – kisu, dom – njumba, chusta – kanga, dziecko – mtoto. Tak też dowiaduję się, że Fatma ma około dwudziestu lat i dwuletniego synka o imieniu Abdul. Przyszły prać, lecz jest za gorąco, muszą więc poczekać. Spędzają ten czas na codziennym rytuale poznawania przybyszów z daleka, z tak daleka, że znikąd. Ostatnie ich słowa to kwaheri – do widzenia, kesho – jutro. Do widzenia, do jutra.
Ania

Czterech mężów i cztery żony
Zanzibar to cudowna wyspa, o czym wspomnimy jeszcze nie raz. Palmy kokosowe, malachitowy ocean, rafy koralowe i delfiny. Zdrowe jedzenie, masa ryb i fantastycznych owoców morza.
Krótko mówiąc, w moim pojęciu – rajski zakątek, nadający się wyśmienicie do nicnierobienia. Postanowiliśmy spędzić tam ostatnie tygodnie podróży, aby nabrać siłdo pracy po powrocie.
Na skutek – jak zwykle – przypadkowego splotu wydarzeń, poznałam na Zanzibarze pewnego człowieka imieniem Ibrahim. Od początku naszej znajomości byłzaskakująco pomocny i nie oczekiwałw zamian słonych napiwków, co wzbudziło mój podziw i sympatię. Zaczęłam nawet wierzyć, że w tych odległych krajach zdarzają się ludzie, których stać na bezinteresowną pomoc, co do tej pory pozostawało jedynie w sferze marzeń. Po wyjeĹšdzie mojej mamy, Kingi, która dołączyła do mnie na dwa tygodnie, realizując swoje marzenie o podróży po Afryce, zaprosiłam naszego znajomego i jego kuzyna na piwo do „Africa House Hotel”, aby przynajmniej w części odwdzięczyć się za to, że poświęcili nam swój czas. Ibrahim ochoczo przyjąłpropozycję. Następnego dnia byliśmy umówieni, że odbierze w porcie Dominikę i Emanuela, którzy mieli do mnie dojechać po tygodniowym pobycie w górach Usumbara. Czekając na przyjaciół, pożyczyłam skuter i postanowiłam pozwiedzać trochę okolice Stone Town.
Kamienne domy w stylu wskazującym na niegdysiejszą świetność tego miasta, koronkowe i ażurowe ozdoby przywiezione tu przez Arabów, którzy przez stulecia kolonizowali wyspę, czyniąc z niej gigantyczne centrum handlowe. Malutkie sklepiki i restauracje serwujące przede wszystkim cały wachlarz najznakomitszych owoców morza, tonące w półmroku wąskich uliczek i zapachu cynamonu, wanilii, pieprzu, goĹšdzików, kardamonu i dziesiątków innych ziół, korzeni i przypraw, których uprawa przynosi dziś ogromny dochód mieszkańcom Zanzibaru. Jeżdżąc po labiryncie uliczek i podziwiając bajkową atmosferę miasta, spotkałam pewnego młodego tubylca, który zagadnąłmnie o kilka nieistotnych spraw. Ucięliśmy sobie miłą pogawędkę, podczas której zapytałam, czy nie zna przypadkiem Ibrahima. Dawid, bo tak się nazywał, zamyśliłsię, po czym zapytał:
– Czy tego, co ma dwa samochody do wożenia turystów i dziewczynę z Europy?
Odpowiedziałam, że owszem, ma dwa samochody, ale o dziewczynie nic nie wiem, chociaż wszystko jest możliwe. Pożegnałam się i pojechałam do „Heaven Guest House”, miałam czekać na przyjaciół. Dominika i Emanuel nareszcie się zjawili, w towarzystwie Ibrahima oczywiście. Mieliśmy jechać od razu do Kizimkazi, wioski na południu, w której nasz nieoceniony znajomy obiecałnam mieszkanie za darmo u swojej rodziny. Miejsce to wybrałam już wcześniej ze względu na delfiny, których ogromne stada można spotkać na południu wyspy i z którymi można godzinami pływać w cudownie błękitnym oceanie. W drodze do Kizimkazi Ibrahim dałmi poprowadzić samochód i opowiadałz dumą o sobie i swojej rodzinie, sącząc ciepłe piwo z naszych zapasów.
– Mój ojciec jest bardzo ważną osobistością na wyspie – poinformowałnas po raz kolejny. – Moja rodzina ma wiele domów – chwaliłsię dalej. – Jak bym chciał, to nie musiałbym wcale pracować – dodałnieskromnie.
– To fajnie masz… – odparłam.
Wioska, do której zajechaliśmy póĹšnym wieczorem, była zupełnie nieturystyczna, nie było w niej hotelików ani białych ludzi, którzy co prawda przyjeżdżali „na delfiny”, ale do drugiej części wsi, odległej o jakieś trzy kilometry. Zostaliśmy przedstawieni jako przyjaciele i dostaliśmy do swojej dyspozycji na nadchodzące dwa tygodnie prawie całą chatę. Fantastycznie, bardzo nam się spodobała perspektywa zbratania z mieszkańcami wioski. Chata była co prawda obskurna, ale tego należało się raczej spodziewać. Wielkie – jak to w Afryce – karaluchy w tak zwanej łazience też nie robiły już na nas wielkiego wrażenia. Chata wyposażona była nawet w prysznic, z którego ciurkała brązowa od rdzy woda. Kuchnia na świeżym powietrzu składała się z jednego paleniska, a główny pokój, będący naszą sypialnią i salonem gościnnym, przylegałdo kuchni i także byłna świeżym powietrzu, ponieważ chata to głównie ściany, a niekoniecznie ściany i sufit.
Dość szybko zadomowiliśmy się i zaczęło się nieustanne przyjmowanie gości. Odwiedzały nas tłumy ludzi. Jak tylko wracaliśmy z plaży do domu, zaraz nadciągały tabuny dzieci, kuzynów i pociotków Ibrahima, który następnego dnia po naszym przyjeĹšdzie wyjechałi pojawiłsię dopiero po dwóch tygodniach. Poznaliśmy dość szybko najbliższą rodzinę naszego znajomego, która zajmowała się nami po królewsku. Robili nam śniadania, gotowali ośmiornice i ślimaki w sosie kokosowym, przynosili zakupy, owoce, ryby oraz chapati. Bez przerwy pytali, czy nam czegoś nie potrzeba. Słowem, byli uprzejmi nie do zniesienia. Nerwy nam puszczały chwilami, gdy dwadzieścia osób przyglądało się naszym niewyjściowym fryzurom i strojom podczas porannego wyczołgiwania się ze śpiwora, ale co mogliśmy zrobić? W końcu byliśmy gośćmi, a oni na swój sposób okazywali gościnność. Co wieczór odwiedzałnas nauczyciel z miejscowej szkoły, pełniący także wysoką jak na tamtejsze stosunki funkcję sekretarza szefa wioski. Prowadziliśmy z nim długie dyskusje, które przybierały momentami absurdalny charakter.
¯ycie płynęło sielsko. Słońce, palmy, czas liczony w przypływach i odpływach oceanu oraz wschodach i zachodach słońca. Biały jak śnieg, drobniutki piasek z morską solą sklejałnam włosy. Rafy koralowe codziennie odkrywały nowe tajemnice podwodnego świata, fascynującego kolorami i kształtami nie spotykanymi na suchym lądzie. Wielogodzinne wędrówki po bezludnych plażach w poszukiwaniu coraz to piękniejszych okazów muszli, których nieprzebrane mnóstwo połyskiwało w słońcu na wilgotnym jeszcze piasku. Czasem nurkowaliśmy, łowiąc ciekawe okazy, z których była podwójna korzyść: ogromne muszle i pyszna kolacja. Najbardziej jednak porywającym zajęciem było pływanie z dzikimi delfinami.
Tymczasem, gdy nasz pobyt dobiegłkońca, zjawiłsię gospodarz Ibrahim. Zapowiedział, że wieczorem będziemy pić wino z papai i że ma mi coś ważnego do powiedzenia.
W porządku – pomyślałam – pewnie chce pieniądze za swoją pomoc.
Zapakowałnas do samochodu i powiedział, że jedziemy po bimber. Zawiózłnas na drugi koniec wyspy, do kolegi nielegalnie handlującego alkoholem. Zostaliśmy przymusowo poczęstowani trunkiem, którego moc oceniam na co najmniej siedemdziesiąt procent, nie biorąc pod uwagę słońca i upału w samo południe. Każdy wypiłpo potężnej szklanicy tak zwanego wina, po czym Ibrahim radośnie zaproponował, żebym w drodze powrotnej prowadziła samochód. Jechało mi się dziwnie, mimo to szczęśliwie i cało dotarliśmy do domu, z zapasem alkoholu wystarczającym na tygodniowe wiejskie wesele. Ponieważ ani ja, ani Dominika, ani Emanuel nie byliśmy skłonni dalej eksperymentować z miejscowym trunkiem, całość dostała się naszemu gospodarzowi, któremu z każdą wypitą szklanką coraz bardziej mętniałwzrok. Zapowiedział, że wieczorem chce iść na plażę, porozmawiać o przyszłości. Oj, zaniepokoiło mnie to oświadczenie, zaczęłam więc wykręcać się póĹšną porą, bólem żołądka itd. Na to Ibrahim stwierdził, że natychmiast musimy pójść poznać jego babcię. Ponieważ tak nakazywła uprzejmość, poszliśmy się przywitać ze staruszką. Wizyta była krótka, pora robiła się póĹšna i miałam nadzieję, że pójdziemy już spać, ale gdzie tam. Dominika i Emanuel się położyli, a ja, pomimo wykrętów, zostałam posadzona na macie w domu, gdzie miałam wysłuchać ważnego oświadczenia.
– Musimy się zaręczyć, zostaniesz moją żoną, będziemy bardzo szczęśliwą i dobraną parą…
– Dlaczego? – wyrwało mi się niestosowne w takiej chwili pytanie.
– Bo ty mnie rozumiesz – usłyszałam na to.
Niedobrze – pomyślałam – co tu zrobić, w końcu mieszkaliśmy tu dwa tygodnie półdarmo, byłmiły, trzeba załatwić to jakoś delikatnie. Powiedziałam więc:
– Ibrahim, ty mnie wcale nie znasz, małżeństwo to poważna życiowa decyzja, trzeba takie sprawy przemyśleć, żeby potem nie żałować, ze mną podobno trudno wytrzymać.
Niestety, żadne argumenty nie trafiały do nasączonego alkoholem umysłu naszego gospodarza. Zdawało się, że już podjąłdecyzję i koniec. Po paru godzinach wykręcania się powiedziałam, że czas spać i powędrowałam do swojego śpiwora. Rano ledwo otworzyłam oczy, Ibrahim zapytał:
To co, zostaniesz moją żoną, prawda?
Zapakowaliśmy plecaki i wsiedliśmy do samochodu. Smutno było wyjeżdżać z tego gościnnego miejsca, poza tym zaprzyjaĹšniliśmy się z mieszkańcami wioski.
Odjechaliśmy w stronę Stone Town, pozostawiając za sobą przejrzysty ocean, rozgrzany słońcem piasek i delfiny. W niespełna dwie godziny dojechaliśmy na miejsce, lecz Ibrahim oznajmił, że zamiast do hotelu jedziemy do jego matki.
Kurczę! To już nie zabawa, wygląda na to, że chce przedstawić mamusi przyszłą synową – pomyślałam.
Dominika i Emanuel zdawali się coraz bardziej rozbawieni sytuacją. Tymczasem mnie, było coraz bardziej nieswojo. Ibrahim przywiózłnas do typowego, skromnego domku na obrzeżach Stown Town. Wąskie uliczki, małe okna i ciemne, duszne pokoiki. W środku spotkaliśmy, oprócz matki, piętnaścioro rodzeństwa mojego niedoszłego męża. Mnogość sióstr i braci w wieku od pięciu do trzydziestu pięciu lat zrobiła na mnie przygnębiające wrażenie i trzymałam się coraz bliżej moich przyjaciół, tak na wszelki wypadek. Matka, gruba i niska, badawczo nam się przyglądała. Chciałam uciekać stamtąd jak najdalej, z tej krainy, gdzie pieprz rośnie, do mojego świata. W pewnym momencie dyskusja zeszła na tematy religijne i Ibrahim z dumą stwierdził, że może mieć cztery żony, bo jest muzułmaninem. I dzięki Bogu, że to powiedział. Natychmiast, z poważną i równie dumną miną, oznajmiłam, że w kraju, z którego ja pochodzę, istnieje stary zwyczaj usankcjonowany przez prawo, że kobieta może posiadać czterech mężów. Dominika i Emanuel, za co jestem im bardzo wdzięczna, potwierdzili z poważnymi minami moje oświadczenie. Ibrahim zbladłi obraziłsię na dobre. Kilka razy zapytałnas, czy nie żartujemy, na co odpowiedzieliśmy, że nie, absolutnie, czterech mężów ma co druga kobieta w Polsce, inne mają po dwóch, trzech. Matka Ibrahima spoważniała i skrzywiła się dziwnie, rodzeństwo umilkło, a my spokojnie opuściliśmy chatę, machając przyjaĹšnie na pożegnanie. Ibrahim byłśmiertelnie obrażony. Odwiózłnas do hotelu i więcej się nie pojawił. I całe szczęście.
Z ulgą wsiadałam na prom do Dar es Salaam i choć bardzo tęsknię za bajkową wyspą, to nie chciałabym wstępować tam w związki małżeńskie.
Matylda

W krainie delfinów
Wypływaliśmy łódką na otwarty ocean, poza barierę rafy. Gwiżdżąc równomiernie, można przywołać delfiny, które pojawiają się znienacka, śmigając po grzbietach fal i znikając w granatowej głębinie oceanu. Wyskakiwaliśmy wtedy do wody z chybotliwej łódeczki, która przywoziła nas do krainy delfinów, jak czarodziejski wehikułczasu i rzeczywistości. W świecie delfinów panuje półmrok i cisza, przerywana od czasu do czasu przedziwnym, przenikliwym śpiewem, który dĹšwięczy na najwyższych falach wychwytywanych przez ludzkie ucho. Wszystkie odcienie błękitu i zieleni kształtują przestrzeń pozbawioną praw ciążenia i grawitacji. Promienie równikowego słońca przedzierają się przez gęstą materię wody, rozbłyskując i załamując się w bąbelkach powietrza. Wygląda to tak, jakby odrobinki światła zamknięte w powietrznych kulkach próbowały powrócić do swego Ĺšródła, unosząc się w górę, do słońca. Wydaje się, że nie ma tu czasu. Zapomina się szybko o suchej ziemi i stałym lądzie, wypełniając umysłdelikatnym kołysaniem oceanu. Delfiny zdawały się interesować obecnością niezgrabnych, dwunożnych istot odwiedzających ich świat. Podpływały blisko i okrążały nas, przyglądając się nam z zainteresowaniem i rozbawieniem. Zataczały kręgi, wyskakiwały na powierzchnię, by po chwili zniknąć w malachitowej otchłani. Ich pogodne miny i przyjazne nastawienie wywołują całą gamę ciepłych odczuć. Delfiny imponują niezależnością i wolnością, którą objawiają w każdym swoim ruchu. Emanują tak pozytywną energią i pięknem, że spotkanie z nimi można zaliczyć do kategorii mistycznych doznań. Trudno się nie zachwycić takim spotkaniem i nie zmienić czegoś w sobie. Białe pod spodem, ze srebrzystoszarymi grzbietami, wyglądają, jakby były nasycone światłem. Poruszają się zwinnie i majestatycznie, pozwalając sobie przy tym na różne dowcipy i żarty.
Odczuwa się niezwykłą harmonię wszystkich elementów tego pozornie ascetycznego krajobrazu, nasączonego jakąś niedostępną tajemnicą i historią, której zrozumienie wymaga absolutnego oderwania się od dotychczasowych doświadczeń.
Zafascynowani, spędzaliśmy w krainie delfinów często wiele godzin. Bywało, że łódka zostawała w odległości stu, dwustu metrów i nie było jej nawet widać za grzbietami potężnych fal. W takich momentach groziło nam kilka niebezpieczeństw. Pierwszym były parzące meduzy, których średnica waha się od kilku centymetrów do ponad metra. Natknięcie się na nie mogło mieć fatalne skutki, jeśli łódka była akurat daleko. Drugim zagrożeniem byli inni mieszkańcy oceanu, w tym rekiny. Zapewniano nas wprawdzie, że nie ma ich w pobliżu, ale skądinąd wiem, że rekiny polują na delfiny i takie spotkanie nie jest wykluczone. Prócz tego można natknąć się na stado barrakud, atakujących potężnymi zębami wszystko, co odbija światło i błyszczy, a także na niegroĹšnego w zasadzie, ale dużego tuńczyka, rybę piłę lub blue marlina, takiego jak z opowieści Hemingwaya Stary człowiek i morze. Do ryb, których nie życzyłam sobie spotkać, zaliczałsię także kilkunastometrowy rekin wielorybi, który co prawda żywi się planktonem, ale ma potężne rozmiary i odstraszający wygląd. Można go wziąć za ludojada jak ze Szczęk. Poza tymi drobnymi zastrzeżeniami, ocean i spotkania z delfinami uważam za jedno z moich najcudowniejszych przeżyć.
Matylda

Wieczorne rozmowy z nauczycielem
Zanzibar. Tym razem chcę opowiedzieć o rozmowach, które toczyliśmy z naszym przyjacielem, nauczycielem, podczas pobytu w Kizimkazi. Co wieczór wpadałdo nas, tłumacząc, że spełnia swój obowiązek sekretarza szefa wioski, to znaczy, chce wiedzieć, czy u nas wszystko w porządku. OdpowiedĹš twierdząca stawała się dla niego punktem wyjścia pogaduszek, które ciągnęły się przy herbacie z cynamonem do póĹšnej nocy. Po jakimś czasie przychodziłjuż jak do siebie, siadałna macie i czekał, aż się zainteresujemy jego obecnością. Prócz pełnienia prestiżowej funkcji sekretarza, nasz znajomy Muhamed uczyłteż w miejscowej szkole angielskiego i matematyki. Codziennie rano jechałna chińskim rowerze, w niebieskich spodniach i koszuli w kolorowe kwiaty, z paczką książek pod pachą, do szkoły. Duże kwadratowe okulary w białej ramce dumnie spoczywały na wielkim, płaskim nosie, pod którym widniały wąsiki i szpiczasta, rzadka bródka w stylu hiszpańskim. Niezawodny gość zjawiałsię wieczorami, a gdy tylko nadarzała się okazja, dotrzymywałnam towarzystwa także w ciągu upalnych dni. Muszę przyznać, że jego obecność bywała momentami uciążliwa – nigdy nie reagowałna delikatne sugestie świadczące o naszej potrzebie samotności.
Pewnego dnia, trochę bez zastanowienia, zapytałam go, czego konkretnie uczy, i zainteresowana poziomem matematyki w szkole, poprosiłam, by podałjakiś przykład. Dominika podchwyciła temat i wręczyła Muhamedowi kartkę z długopisem, aby przedstawiłnam najtrudniejsze zadanie, jakie zna. Spodziewałyśmy się przynajmniej równania z dwiema niewiadomymi. Tymczasem nasz przyjaciel głęboko się zamyśliłi po chwili powiedział:
– Nie wiem, czy znacie różnicę między liczbami parzystymi i nieparzystymi.
– …?!!
– Liczby parzyste to te, które dzielą się przez dwa, a liczby nieparzyste to te, których przez dwa podzielić się nie da.
– Taaak? I co, na czym polega to zadanie? – zapytałam zaciekawiona.
Już wtedy czułam, że coś tu nie gra. Nauczyciel, wyjaśniwszy nam tę skomplikowaną różnicę wręczyłmi kartkę, opatrzną tytułem Liczby. Poniżej widniały dwa szeregi cyfr 1, 3, 5… i 2, 4, 6… zadanie polegało na rozpoznaniu liczb parzystych i nieparzystych. Zatkało nas. Niestety, zamiast poprzestać na tym, ubawione sytuacją, zaczęłyśmy drążyć temat. Po chwili nasz znajomy z mocno obrażoną miną siedziałnad stosem różnych zadań i równań, pierwiastków i potęg, o których nie miałzielonego pojęcia. Niewiele brakowało, aby nasz jedyny w życiu triumf matematyczny zakończyłsię fatalnie. Muhamed obraziłsię i powiedział, że będziemy musieli zapłacić szefowi za pozwolenie przebywania w wiosce. Aby nieco załagodzić sytuację, zwinęłyśmy szybko zadania i przeszłyśmy do innych tematów. Rozbawienie nie pozwalało nam jednak na zbyt poważne traktowanie rozmowy i wdałyśmy się w opowieści o niebezpieczeństwac czyhających w naszym rodzinnym kraju. Nauczyciel chciałkoniecznie wiedzieć, czy w Polsce żyją jakieś groĹšne zwierzęta. Ponieważ nie mamy ani lwów, ani węży i porównanie wypadłoby niekorzystnie, kierując się swoistym patriotyzmem, opowiedziałyśmy mrożącą krew w żyłach historię, o wielkich sumach ludojadach, zamieszkujących mroczne wody rzek i potoków dalekiej i egzotycznej krainy w środkowej Europie. Nauczyciel nie mógłopanować podniecenia. Dopytywałsię, czy potężne sumy często atakują ludzi i czy mają wielkie zęby. Odpowiadaliśmy twierdząco, ochoczo podtrzymując wszystkie jego wizje.
Po kilku dniach wydarzyła się następna historia, którą potraktowałabym jako żart, gdybym sama w niej nie uczestniczyła. Otóż po powrocie z plaży zastaliśmy przed naszą chatą grupkę całkiem przyzwoicie ubranych panów, którzy wyraĹšnie oczekiwali naszego powrotu. Zdumiona, podeszłam do nich, by zapytać, o co chodzi. Jeden z nich, głosem cieniutkim jak u dziesięcioletniej dziewczynki, odpowiedział:
– Jesteśmy naukowcami z Zanzibar Town, zajmujemy się badaniem leopardów i przyjechaliśmy przeprowadzić z wami wywiad w tej sprawie.
– Z nami? – zapytałam zdziwiona.
– Tak, gdyż doszły nas słuchy, że w zeszłym tygodniu widzieliście jednego z nich w jaskini.
No nie – pomyślałam – leopard? W jaskini? Myśmy go niby widzieli?
– Bardzo panów przepraszam, ale musiała zajść jakaś pomyłka, istotnie byliśmy w jaskini i Dominika widziała mangustę karłowatą, ale w żadnym wypadku nie byłto leopard – powiedziałam nieco rozbawiona.
– Ach tak, ale musi pani wiedzieć, że w jaskiniach żyją leopardy… Nasza misja polega na zebraniu jak największej liczby informacji na ich temat, ponieważ jak dotąd nikt jeszcze nie potwierdziłz całą pewnością, że zamieszkują Zanzibar, a wśród miejscowej ludności słyszy się wciąż opowieści o nich.
– Jak to, nikt nie widziałna Zanzibarze leoparda? – zapytałam, bo mnie również opowiadano o nich bez przerwy.
– No, właśnie. Istnieje wiele legend i mitów związanych z tymi stworzeniami, ale nikt ich nie widział.
– Niestety, my też ich nie widzieliśmy, bo w jaskini z całą pewnością była mangusta.
Wieczorem, jak co dzień, zawitałnasz dobry znajomy. W pierwszych słowach spytał, czy opowiedzieliśmy o spotkaniu z leopardem.
– Z mangustą!!! – podkreśliłam.
– Nie… nie… w jaskiniach można spotkać tylko leopardy – mówiłnauczyciel.
– Może to prawda – odpowiedziałam – ale Dominika widziała mangustę. To takie małe, puchate stworzonko, podobne do wielkiej myszy bez ogona – tłumaczyłam – nie zaś duży, cętkowany kot.
Nauczyciel spojrzałna mnie z wyższością, pokręciłgłową i powtórzył:
– W jaskini mogliście widzieć leoparda i nic innego.
– Dobrze – mówię – czy widziałeś kiedyś jakiegoś?
– Nie – odpowiada.
– To czemu się upierasz? – pytam.
– Bo my tu swoje wiemy, szczególnie jeśli chodzi o leopardy…
Nie wytrzymałam i parsknęłam śmiechem, co wcale nie zdeprymowało mojego rozmówcy. Postanowiłam wykopać z otchłani plecaka atlas zwierząt i dla świętego spokoju pokazać, jak wygląda leopard, a jak mangusta. Przyniosłam książkę otwartą na właściwych stronach i z triumfem wskazałam na dość widoczną różnicę. Nauczyciel, nie dając za wygraną, ale też nie mogąc zaprzeczyć podpisom pod obrazkami, stwierdził:
– Zgoda, ten tu w kropki to leopard, a to drugie to odmiana leoparda z okolic Kizimkazi.
– Cha, cha!!! – Tego było już za wiele, roześmiałam się bez skrępowania. Nauczyciel, trochę speszony moją bezpardonową reakcją, dodał, że mangusta z atlasu to może mały leopard. Nie przestawałam się śmiać, co groziło kolejną obrazą.
Postanowiłam się troszeczkę opanować i dać się wciągnąć w dyskusję. Sprowokowałam Muhameda do dalszych opowieści, udając szczere zainteresowanie sprawą, która zresztą była ciekawa, tyle, że w innym aspekcie niż to sobie wyobrażał. Dowiedziałam się zatem, że leopardy na Zanzibarze są zwierzętami świętymi i w pewnym sensie legendarnymi. Według miejscowej tradycji i wierzeń, każdy z nich należy do jakiegoś czarownika. Czarownicy ci, zajmujący się magią, budzą powszechny lęk i szacunek. Na moje pytanie, czy jest to czarna magia, nauczyciel przytaknął, że czarna, bo uprawiają ją przecież ludzie o czarnym kolorze skóry. Pozostawiłam to bez komentarza. Strach przed nimi jest jednak dość potężny. Podobno urządzają tajne nocne spotkania, na których nie wiadomo, co robią, ale na pewno nic dobrego. Istnieje przekonanie, iż potrafią zmieniać swoją postać, przeistaczać się w dzikie zwierzę lub ptaka. Muhamed zaklinałsię, że sam zna przypadek śmierci spowodowanej przez jednego z owych złowrogich czarowników. Powiedział, że bez wątpienia musieliśmy widzieć leoparda, a w najgorszym razie byłto czarownik, który zmieniłswój wygląd. Na takie wywody zabrakło mi rzeczowych argumentów.
Nasze wieczorne rozmowy z Muhamedem i rodziną Ibrahima odznaczały się szczególnym urokiem świata pozbawionego telewizji. Sztuka opowiadania tych ludzi oraz ich umiejętność słuchania były godne pozazdroszczenia. Dopytywali się o wszystko, na przykład o to, co jemy w naszej dalekiej ojczyĹšnie, a gdy powiedziałam, że nie rosną u nas kokosy, zobaczyłem na ich twarzach szczere współczucie. Pytali o klimat i z przerażeniem wzdragali się na myśl o niewyobrażalnych minusowych temperaturach w zimie. Z niedowierzaniem słuchali o białym śniegu, który pokrywa wszystko. Myśl o białym puchu sprawiała im nawet przyjemność, ale za nic w świecie nie chcieliby przebywać w takim zimnie. Właśnie mieli swoją zimę, która u nas kwalifikowałaby się jako upalne lato.
Jeśli dotrzecie kiedyś do Kizimkazi, nie zdziwcie się, gdy usłyszycie piosenkę z filmu Miś:
„Łubu dubu, łubu dubu,
niech nam żyje
prezes naszego klubu,
niech żyje naaaaaam…”
Nauczyliśmy jej mieszkańców wioski. Spodobałim się zwłaszcza fragment łubu dubu, który istotnie ma w sobie coś afrykańskiego. Obiecali śpiewać ją na powitanie Polaków, jeśli kiedyś przyjadą w te strony.
Matylda

Wyspa szczurów
Lenistwo może się znudzić. Doświadczyliśmy tego nieznanego uczucia po tygodniu siedzenia w Kizimkazi, tygodniu pływania, opalania się, nurkowania i jedzenia. Co by tu zrobić? Zaczęły nam krążyć po głowach różne pomysły. Naszyjniki z muszli i zębów rekina, które pracowicie konstruowałyśmy z Dominiką dla przyjaciół, były już prawie gotowe. Okolice też znaliśmy nieĹšle. Może więc wybrać się gdzieś dalej? Może na tę wyspę, która ledwo widoczna majaczy na horyzoncie? Ciekawe, co tam jest? Pewnie fantastyczna plaża i pełno muszli. Jest taka mała, że chyba nikt tam nie mieszka.
Faktycznie, miejscowi potwierdzili, że wyspa jest mała i bezludna oraz że ma przepiękną dziką plażę. No, skoro tak, to trzeba tam popłynąć. Koniecznie. Rozpoczęliśmy przygotowania, czyli poszukiwanie łódki i kapitana. Niewiele brakowało, a sprawa by upadła, bo kapitan chciałsporą sumkę za – jak mówił– ryzyko związane z wyprawą i noclegiem, gdyż podobno policja nie zezwala na takie eskapady mazungu, czyli białych ludzi. Na szczęście udało się go przekonać i pozostało jedynie poczekać na popołudniowy przypływ. Zabraliśmy tylko śpiwory, trochę wody i jedzenia. Gdy ocean zbliżyłsię do brzegu, zepchnęliśmy z piasku łódĹš. Wskoczyliśmy do środka szczęśliwi, że wreszcie coś się dzieje, że płyniemy na bezludną wyspę i nie siedzimy na miejscu.
Kapitan naszej łódki nazywałsię Amor i nosiłbardzo już wiekowy Tshirt z Myszką Mickey oraz tradycyjną kangę, to jest chustę przepasaną na biodrach. Oprócz kapitana Amora popłynąłtakże Mister, nasz sąsiad i mistrz w łowieniu ośmiornic. £ódka była tradycyjnym zanzibarskim trimaranem, w którym siedzi się w środkowej części, a pozostałe dwie służą do utrzymania większej równowagi. Obaj nasi towarzysze nie mówili prawie wcale po angielsku, co początkowo nie było problemem. Wciągnęliśmy wspólnie biały, płócienny żagiel na maszt i zadowoleni z odmiany w monotonnym wioskowym życiu wyruszyliśmy w stronę skrawka lądu na błękitnym horyzoncie. Słońce w zenicie rozświetliło wodę tak, że widoczność w niej była doskonała na kilkanaście metrów. Rafy i skały w nieprawdopodobnie malachitowej wodzie mieniły się kolorami, a stada ryb leniwie poruszały się tuż pod powierzchnią. Wiatr byłdobry, łódka więc śmigała po falach z dużą prędkością i po chwili Kizimkazi zamieniło się w mały pasek białej plaży i palm. Silnie huśtało.
Po paru godzinach zatrzymaliśmy się, żeby złowić kilka ryb. Podobnie jak nad Tanganiką, tu także używano do tego celu sznurka z kilkoma haczykami.
– Samaki, chakula – czyli ryba, jedzenie. W ten uproszczony sposób kapitan Amor dałdo zrozumienia, że ryby będą na kolację.
– Nzuri sana – odpowiedzieliśmy, a znaczyło to, że bardzo nam się ten pomysłpodoba, bo zdążyliśmy porządnie zgłodnieć.
Do naszej wyspy było już niedaleko. Im bliżej brzegu, tym fale stawały się większe. Zaczęłam się zastanawiać, jak wysiądziemy na ląd. Silny przypływ i ostry wiatr sprawiły, że wyspa zdawała się nieosiągalna. Kapitan podpłynąłdo plaży na odległość mniej więcej pięćdziesięciu metrów i kazałMisterowi wyrzucić kotwicę. No i co teraz, jak wysiądziemy? – zastanawialiśmy się, pytająco spoglądając na Amora. Ten tymczasem zmarszczyłczoło i wreszcie wydusił:
– Go, island.
– Co? Jak to, mamy wysiadać taki kawałod brzegu z aparatami i śpiworam?! Chyba oszalał! Używając wszelkich gestów i słów, które mogły wyrazić nasze oburzenie, zaczęliśmy protestować. Fale były potężne i niebezpieczne. Pomysł, by płynąć wpław zupełnie nam nie odpowiadał. Wreszcie ubłagaliśmy Amora, by podpłynąłbliżej. Złapałlinę i skoczyłdo wody. £ódĹš opadała i wznosiła się na ponad metr, a fale waliły w plażę z niewyobrażalną siłą. Kapitan zaczepiłlinę o skały na brzegu. Teraz kolej na nas. Emu pierwszy. Na chwilę przykryła go woda. Podawałyśmy mu rzeczy. Potem Dominika i na końcu ja. Lądowanie na wyspie okazało się nie lada przeżyciem. Byliśmy mokrzy i zmęczeni. Tymczasem Amor wróciłna pokład pomachałręką i… odpłynął. ZacumowałłódĹš w sporej odległości od brzegu, a my zostaliśmy kompletnie sami. Fajnie, bezludna wyspa, w końcu tego chcieliśmy.
Rozejrzałam się. Wąski pasek lądu i gęsta jak żywopłot dżungla. Ponieważ robiło się póĹšno, zaczęliśmy się rozglądać za miejscem odpowiednim na nocleg. Znalazło się samo, i to wprost idealne. Duże rozłożyste drzewo i biały piasek, a nawet kilka kamieni. Rzuciliśmy rzeczy na piach i rozbiegliśmy się po plaży. Dominice dopisywałhumor i zentuzjazmem zbierała muszle. Przemierzała biegiem plażę w poszukiwaniu nowych okazów do kolekcji. Emu mordowałmoją zapalniczkę, rozpalając ognisko z niepalnych, dziwnych liści, które wyglądały na suche, lecz były wilgotne i mięsiste. Założyłam suchą kangę i dołączyłam do Dominiki.
– Ty, zobacz, jaka muszla, tam w szczelinie między skałami, widziałaś?
– Gdzie? Pokaż, ale ładna… zobacz tam…
Wymieniałyśmy uwagi, starając się wyprzedzić nawzajem w eksploracji nowych zakamarków skalnych. Ocean nieznacznie się cofnął, a na niebie prócz słońca pojawiłsię ogromny księżyc. Co pewien czas jakaś fala znienacka oblewała nas od stóp do głów słoną wodą.
– Aj, aj, aj! – jęczała Dominika, mokra, jakby wyszła spod prysznica.
Zapadłzmrok. Rola Robinsonów bardzo przypadła nam do gustu, ale coś by się zjadło. Mieliśmy tylko trzy papaje i pomarańcze, trochę mało, jak na cały dzień. Zjedliśmy owoce, lecz w brzuchach wciąż burczało. Gdzie się podziałkapitan Amor z rybami i ryżem? Chyba siedzi w łodzi z Misterem, daleko od brzegu, i nie chce zejść na ląd – zastanawialiśmy się.
– Może złapiemy parę krabów – zaproponowałam.
– Mhm… – zgodzili się Dominika i Emu.
Dominika została pilnować ogniska, a Emu i ja wyruszyliśmy na polowanie. Ja z latarką naganiałam kraby, a Emu je łapał. Schwytane kraby wrzucaliśmy do torby. Często podczas pościgu za nieszczęsnymi stworzeniami gubiliśmy te, które były w torbie. Nie szło nam zbyt dobrze, ale w końcu upolowaliśmy trzy duże okazy. Trzeba je było ogłuszyć, a potem upiec. Było mi ich tak okropnie żal, że straciłam apetyt, pozostali też. Niestety, twarde są prawa natury, byliśmy głodni jak psy.
Gdy wciąż nie najedzeni egzotycznym daniem siedzieliśmy przy ognisku, pomstując na kapitana, w krzakach coś się poruszyło.
– Oj, mamy gości – wyszeptała Dominika. Z gąszczu wpatrywała się w nas para czerwonych oczu.
– Jezu, szczury! – wrzasnęliśmy jednocześnie. W świetle ogniska przemknęło kilka cieni.
– Przyszły do resztek papai – zauważyliśmy rezolutnie. W mroku błyszczały wielkie oczy. Otoczyły nas zewsząd, były wszędzie i były bardzo duże. Dwa, trzy razy większe od europejskich. Wpadliśmy w panikę, bo przypomniała nam się legenda o królu Popielu. W mgnieniu oka rozpaliliśmy drugie ognisko, a gości wciąż przybywało. Ani trochę nas się nie bały. £aziły po gałęziach nad naszymi głowami, szeleściły w liściach na ziemi, próbowały zjeść maskę do nurkowania. Było nam bardzo nieswojo. Nazbieraliśmy więcej chrustu (w swahili: kuni) i wczołgaliśmy się do śpiworów niepewni, czy noc upłynie nam spokojnie.
– Hallo – wyrwałnas z drzemki chrapliwy głos. Zerwaliśmy się na równe nogi. Okazało się, że to kapitan Amor i Mister. Co za szczęście, może mają ryby – pomyśleliśmy. Podeszli do ogniska.
– Chakula? – pytamy z nadzieją.
– Nzuri sana, good chakula good, no problem – pada odpowiedĹš, a kapitan ręką gładzi się po tłustym brzuchu. Niemożliwe, zjedli sami, nie pomyśleli o nas, ale świństwo. Obraziliśmy się na śmierć i postanowiliśmy dać im to do zrozumienia wymownym milczeniem.
– Hungry – powiedziałam.
Hapana chakula – dodała Dominika, a znaczy to, że nie ma jedzenia.
Zamilkłyśmy z urażonymi minami. Kapitan wcale się tym nie przejął. Pogłaskałjeszcze raz brzuch i uśmiechnąłsię, co wyprowadziło nas z równowagi. Jak on mógł? Niepojęta bezduszność. W końcu Mister, który byłwidać wrażliwszy, skinąłręką na Emanuela.
– Samaki, chakula – oznajmił, co wróżyło, że podejmie jakieś działanie mające na celu uratowanie nas od śmierci głodowej. I faktycznie. Poszli, zabierając ze sobą Emu, złapać – jak się póĹšniej okazało – tłustą murenę.
Dominika i ja padałyśmy już na nos ze zmęczenia. Ułożyłyśmy się w śpiworach. Prawie już spałam, gdy w krzakach znowu zahurkotało.
– Szczury! – wrzasnęła Dominika.
– Ognisko, szybko, dokładamy – odkrzyknęłam. Nie wychodząc ze śpiworów, kicałyśmy po okolicy, zbierając suche liście palmowe. Ogień buchnąłz nową siłą. Uff, może sobie pójdą. Gdy Emu, kapitan i Mister wrócili, oczy mi się kleiły. Zasnęłam, nie obchodziły mnie już szczury ani pusty brzuch. Księżycowe światło przedzierające się przez splątane konary drzewa usypiało, a równomierny odgłos oceanu zrównywałsię powoli z moim oddechem.
Pierwsze promienie wschodzącego słońca delikatnie rozsnuły moje sny. Uniosłam na chwilę głowę. Ocean znów się zbliżyłi fale prawie docierały do trzech śpiworów utytłanych w białym piasku. Ognisko już dawno wygasło. Pomyślałam, że skoro szczury nie niepokoiły nas w nocy, to teraz na pewno dadzą nam spokój. Podłożyłam pod głowę płetwy i ponownie zasnęłam, z twarzą skierowaną do słońca, które powoli wyruszało na codzienny spacer po niebie. W dżungli za nami odezwały się pierwsze ptaki.
– Morning, Morning – usłyszałam. Słońce było już wysoko na niebie, przesłoniętym przez sylwetki kapitana i Mistera. Roześmiane twarze wpatrywały się w nasze zaspane miny.
– Good morning – odpowiedziała Dominika. Spojrzałyśmy na siebie.
– Szczury nie przyszły – podsumowałam noc. Dominika przytaknęła z zadowoleniem.
Na śniadanie czekała na nas zimna i tłusta zupa z mureny, ugotowanej w morskiej wodzie. Fe, w życiu nie jadłam nic równie paskudnego, ale nie było wyboru. Amor i Mister za to zajadali się tą potrawą.
Wracamy do Kizimkazi. Wyspa, której jedynymi znanymi nam mieszkańcami są szczury, zostaje w tyle. Przed powrotem zatrzymaliśmy się jeszcze na chwilę na rafach, żeby upolować parę ośmiornic i nazbierać ślimaków. Najwięcej było tych pięknych, jajowatych muszli w brązowe i czarne kropki, które w Polsce ludzie trzymają na eksponowanych półkach.
Będzie pyszna kolacja, gdy wrócimy do domu. Właśnie do domu. Tyle razy zmienialiśmy dom. Ten prawdziwy jest oczywiście w Warszawie, ale teraz chwilowo w Kizimkazi. Przedtem w Dar es Salaam, w namiocie w buszu lub w samochodzie.
Matylda

Kilka drobnych epizodów

W knajpie na Zanzibarze
Nasz znajomy wyznałnam kiedyś, że brakuje mu pieniędzy na postawienie domu, ale ma pomysł, żeby pojechać do Europy i zarobić. Nazywałsię Chicken.
– Co będziesz robiłw Europie, Chicken? – spytałam.
– Mój kolega tam pracuje i bardzo dobrze zarabia – odparł.
– Chcesz pracować razem z nim? A co on robi?
– Sprzedaje heroinę.

W hotelu
W Egipcie nie wymawia się końcówek „i”. „Pepsi”, wymawiają Peps, a „taxi” – tax. Przed wyjazdem z Egiptu w jednym z kairskich hoteli, usiłowałam się dowiedzieć, czy na lotnisku płaci się jakiś podatek, po angielsku „tax”. Recepcjonista skupiłsię bardzo, żeby mnie zrozumieć, po czym rozpromieniłsię i zapytał, dokąd chcę jechać. Odpowiedziałam, że lecę do Rzymu. Do Rzymu – zainteresowałsię – to bardzo daleko. Zgodziłam się, że daleko, wciąż czekając na odpowiedĹš. Ręką dałmi znak, żebym poczekała i zacząłwykręcać jakiś numer telefoniczny. Myślałam, że dzwoni na lotnisko. Jakież było moje zdumienie, gdy okazało się, że załatwiłmi taksówkę z Kairu do Rzymu. Nie ma rzeczy niemożliwych.

W restauracji
Weszliśmy do małej knajpki. Byliśmy bardzo głodni. Na ścianie wisiało bogate menu. Zaczęliśmy wybierać.
– Ja zjem rybę z cytryną i czosnkiem, ryż i pomidory.
– Ja kurczaka i ugali z sosem.
– Ja może też kurczaka z grilla, sałatkę i owoce.
– Nie może, lepiej wołowina z curry.
– Nie jem mięsa, wolę rybę.
I tak dalej, i tak dalej. Wybraliśmy mnóstwo pysznych rzeczy i poszliśmy zamawiać.
– Poprosimy kurczaka z grilla, wołowinę z curry, dwie ryby z czosnkiem i cytryną, trzy sałatki z pomidorów, do tego cebulę, jedną sałatkę z ogórków, dwa razy ryż. Aha, jeszcze ostre papryczki i jeden raz ugali. – Właściciel zachęcająco kiwałgłową.
– Jeszcze dwa razy piwo, jedna cola i herbata oraz butelka wody mineralnej.
Zadowoleni usiedliśmy przy stoliku. Ależ jesteśmy głodni. Właściciel uśmiechałsię do nas przez cały czas i jeszcze kilka razy skinąłgłową.
– No problem – dodał.
Czekamy, czekamy. Po półgodzinie pytam, gdzie nasza kolacja.
– No problem – odpowiada właściciel, wychylając się zza pstrej zasłony.
Czekamy dalej.
Wreszcie odsłania się zasłonka i ukazuje się kucharz z potężną tacą. No, nareszcie jedzenie. Jak miło będzie zjeść w końcu coś przyzwoitego. Podchodzi do nas i stawia na stole: jeden talerz z kozim gulaszem i ugali, drugi talerz z kozim gulaszem i ugali, potem trzeci i czwarty.
– No problem – powiedział, wracając do kuchni.

Telefon do domu
W Tanzanii telefony do Europy kosztują bardzo drogo i są przerywane z powodu najrozmaitszych zakłóceń. Gdy po długich staraniach udało nam się dodzwonić z Kigomy do mamy Dominiki, rozmowa trwała krótko. Niewiele można było usłyszeć i zrozumieć. Istotne jest także, że w domu Dominikę rodzice nazywają: Nika.
– Halo, halo, mama! Nic nie słyszę… – krzyczała do słuchawki. – Mamo, jesteśmy nad jeziorem Tanganika.
– Nika – ucieszyła się mama.

Na ulicy
– Hallo sister, where are you from?
– From Poland.
– Holand! Good, no problem.

W pociągu
– Are you catholic? – zagadnąłmnie o wyznanie jakiś człowiek w pociągu.
– Yes – odpowiedziałam.
– Your friend too? – pytałdalej o Niemca stojącego obok.
– Lutheran – odparłNiemiec.
– Oh yes, I know Martin Luther King…! – ucieszyłsię nasz rozmówca.

W autobusie
– Poprosimy trzy bilety do Tabory – powiedziałam do faceta w zbitej z kartonów budce. – Jak długo jedzie autobus? – chciałam się upewnić.
– Dwanaście godzin – odparłsprzedawca.
Rano przyjechaliśmy na przystanek. Kilkanaście trąbiących i załadowanych po brzegi pojazdów stało w tak zwanej zajezdni. Tragarze, naganiacze, zgiełk i miliony pakunków. Wsiadamy do autobusu, który wskazałnam sprzedawca biletów.
– O, jest jakiś biały – ucieszyliśmy się, widząc blond czuprynę wystającą z tłumu.
– Cześć – uśmiechnęliśmy się do bratniej duszy.
– Cześć – odwzajemniłpowitanie – dokąd jedziecie?
– Do Tabory.
– A ja do Mwanzy…
Autobus już ruszył. Na naszych biletach widniałkierunek Tabora, na jego Mwanza. Ciekawe, gdzie dojedziemy? Odległość między tymi miastami wynosi kilkaset kilometrów. Szybko też straciliśmy złudzenia, że podróż potrwa dwanaście godzin. Po siedmiu godzinach, gdy nie przejechaliśmy jeszcze jednej czwartej drogi, zjawiłsię kontroler.
– Czy ten autobus jedzie do Tabory? – spytałam.
– Tak.
– Czy jedzie do Mwanzy? – zapytałnasz nowy znajomy.
– Tak.
Po dwudziestu paru godzinach morderczej podróży zobaczyłam przez okno obdrapaną tabliczkę: Tabora. Mieliśmy po prostu większe szczęście niż nasz kolega. Udało nam się dotrzeć tam, dokąd kupiliśmy bilety.

Uprzejmi złodzieje
Opowiedziano nam kiedyś historię pewnych Duńczyków, którzy podróżowali po Tanzanii. Gdy czekali na lotnisku na samolot do Arushy, podbiegłdo nich młody chłopak i wyrwałim torbę z zakupami. Wstrząśnięci, przez ułamek sekundy nie wiedzieli, czy gonić go, czy wzywać policję. Aż tu niespodziewanie pojawiła się nobliwa para. Starsi, dobrze ubrani państwo. Zaproponowali uprzejmie, że popilnują reszty bagażu, i ponaglali, by łapać wstrętnego złoczyńcę.
Duńczycy skorzystali z tej miłej propozycji i, niewiele myśląc, puścili się pędem za zbiegiem. Byłoczywiście szybszy. Gdy wrócili, starsi państwo już się ulotnili. Po bagażu pozostawionym pod ich opieką nie było śladu.

Częsty przypadek
Wielokrotnie pytano mnie o wiek. Gdy odpowiadałam, że mam dwadzieścia cztery lata, pytano mnie o dzieci. Gdy mówiłam, że nie mam dzieci, pytano o męża. OdpowiedĹš, że nie mam męża, budziła szczere współczucie lub podejrzliwe spojrzenia, w których dało się odczytać: ma już dwadzieścia cztery lata, jest stara.

Zakupy
Kiedy w jednej z wiosek, rzadko lub nigdy nie odwiedzanej przez białych, Dominika kupowała grzebień, podano jej bardzo wysoką cenę.
– Dlaczego, to przecież tylko kawałek drewna – targowała się.
– Dużo wart. Drogi – odpowiadały kobiety.
– Nieprawda, zresztą czyj on właściwie jest?
– Mój… i mój, i mój – padły ze wszystkich stron odpowiedzi.

Przestroga
Wsiadam do taksówki i pytam:
– Ile do hotelu „Salam”?
– Dwadzieścia.
– Dziesięć – odpowiadam, chociaż cena nie była wygórowana.
– Piętnaście.
– Dobra, niech będzie – zgodziłam się.
Dojeżdżamy na miejsce, wyciągam piętnaście funtów egipskich.
– Dolarów… – naburmuszyłsię kierowca.

Drogowskaz
Jechałam kiedyś w Tunezji samochodem przez góry do Matmaty, żeby stamtąd wyruszyć na pustynię. Droga była marna, kręta i Ĺšle oznakowana. Z każdym kilometrem robiła się gorsza, ale przynajmniej wiedziałam, że jadę w dobrym kierunku. Aż tu nagle: rozwidlenie. Zatrzymałam się. Przede mną widniały dwie strzałki opatrzone arabskimi napisami, a europejskie napisy były kompletnie zamazane. Kurczę, w którą stronę jechać? W chwili gdy to pomyślałam zza kamienia wyskoczyłchłopiec z wyciągniętą po bakszysz ręką. Krzyczał: „Matmata? Matmata”? Wręczyłam mu kilka dinarów i natychmiast wskazałmi drogę. Niezły sposób na zarabianie, tylko czy dałam mu wystarczająco dużo, żeby pokazałmi właściwy kierunek… – pomyślałam.

Nieporozumienie
W Delcie Okawango, przed wyruszeniem na poszukiwanie lwa, poznaliśmy naszych przewodników.
– Bon Fest – powiedziałdo mnie jeden z nich, wyciągając rękę.
Przy ogólnym melanżu językowym, z jakim od dłuższego czasu mieliśmy do czynienia, szybko przetłumaczyłam sobie, że życzy nam dobrego święta, zabawy, więc postanowiłam mu życzyć tego samego.
– Bon Fest! – Wyciągnęłam rękę z uśmiechem.
Po chwili zrozumiałam, że przewodnik nie tyle życzyłnam dobrej zabawy, ile po prostu przedstawiłsię. Na imię miałBon Fest.

Ciekawostka przyrodnicza
Na Green Market w Cape Town można spotkać mnóstwo ludzi i kupić masę ciekawych rzeczy. Chodziłyśmy z Magdą tam i z powrotem, oglądając stragany. W pewnej chwili podszedłdo nas starszy pan, Murzyn w podartym garniturze, i szeroko się uśmiechnął.
– Skąd jesteście, nie wyglądacie na tutejsze – zagadnął.
– Z Polski – odparłyśmy.
Nasz rozmówca rozpromieniłsię, po czym rzekł:
– Wiem, wiem, gdzie leży wasz kraj. Słyszałem o nim sporo od znajomego, który tam był… Wiem też, że rośnie u was śnieg.

Prom
Chcieliśmy kupić bilet na prom „Flying Horse”, płynący na Zanzibar, który polecano w przewodniku Lonely Planet.
– Poprosimy dwa bilety na „Flying Horse”.
– Tak, ale mamy jeszcze inne promy, szybkie i eleganckie – padła sugestia sprzedawcy w kasie.
– Dobrze, ale my byśmy chcieli popłynąć „Flying Horse” – obstawaliśmy przy swoim.
– Może jednak popłyniecie innym, „Horse” miałdrobną awarię – tłumaczyłzakłopotany kasjer.
– Czy to poważna awaria, kiedy zostanie usunięta? – dopytywaliśmy się niecierpliwie.
– Nieprędko, bo „Horse” zatonął.
Matylda

Praktyczne informacje dla osób planujących podróż do Afryki

Co przydaje się w Afryce?
Oprócz typowych rzeczy, które zabiera się na Mazury, przedstawiam listę przedmiotów, które ułatwią traperskie życie w Afryce:
1. Parasol – od słońca i deszczu, przydaje się też na pustkowiach, gdzie nie ma toalety ani krzaczków.
2. Krata metalowa do gotowania na ognisku – jest niezastąpiona.
3. Polar – nie wszędzie są upały.
4. Sztormiak – wiatr potrafi dać się we znaki.
5. Tabletki do dezynfekcji wody – wolno pić wodę przegotowaną lub mineralną, która nie zawsze jest dostępna.
6. Witaminy – przydadzą się.
7. Kompas – na wszelki wypadek.
8. Manierkę zawsze napełnioną wodą – utknąć na odludziu nie jest wcale trudno.
9. Hamak – bywa użyteczny.
10. Tabletki przeciwko malarii – grozi praktycznie na całym kontynencie.
11. Spray przeciwko insektom – obojętnie, ile weĹšmiecie, i tak będzie za mało.
12. Wysokie buty – trafiają się węże i skorpiony.

Przed wyjazdem koniecznie się zaszczepcie przeciwko:
– cholerze (mało skuteczna szczepionka, ale w wielu krajach wymagana),
– tężcowi (starcza na 8 lat),
– żółtej febrze (starcza na 5 lat),
– żółtaczce A (można ją złapać w szpitalu, także w Polsce),
– żółtaczce B (podobnie jak cholera, jest to choroba brudnych rąk, której można unikać, stosując niezbędną higienę),
– tyfusowi.

W Warszawie można się szczepić w Sanepidzie przy rogu ulic Chłodnej i Żelaznej (Do dzisiaj)

Polecam także stosowanie poniższych reguł:
1. Pić napoje tylko z butelek otwartych przy was.
2. Pić wodę przegotowaną, zdezynfekowaną lub mineralną.
3. Myć owoce wodą nadającą się do picia.
4. Nie jeść surowych potraw w restauracjach.
5. Nie pić napojów z lodem w restauracjach i barach.
6. Nie przyjmować podejrzanych poczęstunków. UWAGA! Robić to tak żeby nie obrazić częstującego, konsekwencje mogą być gorsze niż zjedzenie podejrzanej potrawy.
7. Myć zęby w wodzie zdatnej do picia.

Pakując apteczkę na pewno trzeba pamiętać o:
– lekach na biegunkę,
– lekach na infekcje żołądkowe,
– silnych środkach przeciwgorączkowych,
– antyseptycznych maściach, plastrach i opatrunkach, ponieważ najmniejsze nie opatrzone skaleczenie może stać się przyczyną poważnych kłopotów.

Uwaga specjalna!
Jeśli wybierasz się na dłużej, koniecznie idĹş przed wyjazdem do dentysty, gdyż nie życzę nikomu wizyty w przeciętnym afrykańskim gabinecie stomatologicznym.

Oczywiście, są tu pewne uogólnienia np. malaria nie grozi na terenach pustynnych, a zagrożenie nią maleje w miesiącach zimowych, tj. w lipcu–sierpniu na południe od równika i w styczniu–lutym na północ. Pora zimowa jest zresztą najbardziej wskazana do podróży ze względu na temperaturę i mniejszą ilość kłopotliwych żyjątek. Zalecenia dotyczące jedzenia i wody także nie wszędzie obowiązują. Do wyjątkowo czystych krajów należą np.: RPA, Namibia, Botswana i Zimbabwe, także Senegal, Maroko czy Tunezja. Jednak ostrożności nigdy, za wiele. Ameba zjedzona w posiłku jest problemem na całe życie, lepiej więc uważać. Oczywiście sytuację oceniać należy na bieżąco, nikt przecież nie stosuje się do wszystkich przepisów.

Dzikie zwierzęta, kilka podstawowych zasad
 1. Nie wysiadaj z samochodu na terenie parków narodowych, a jeśli musisz, to przeczytaj dalsze punkty.
2. Należy nosić wysokie buty w miejscach, w których mogą być skorpiony lub węże.
3. Jeżeli zobaczysz lwa, nie uciekaj. Stój, nawet jeśli zaatakuje, i wycofaj się powoli przy pierwszej sposobności. Nie należy też odwracać się do niego tyłem.
4. Przed atakującym bawołem można uciec jedynie na drzewo, o ile takie znajduje się w pobliżu, lub należy położyć się płasko w rowie czy za zwalonym drzewem. Bawoły są bardzo szybkie i inteligentne. Jeśli je zdenerwujesz, masz niewielkie szanse.
5. Uwaga na hipopotamy! Są szybkie i bardzo płochliwe. Często atakują w obronie małych, które mają przez okrągły rok. Boją się, kiedy nie są zanurzone w wodzie, i atakują z ogromną zajadłością. Uciekać przed siebie. Wyskakiwać z łódki. Wiać jak najdalej.
6. Krokodyle polują głównie nocą. Nie upieraj się, by zobaczyć je z bliska. Są równie szybkie w wodzie, jak i na lądzie. Nie masz szans.
7. Słonie na ogółnajpierw straszą, atakują w ostateczności, najczęściej na rozkaz mamy słoniowej, która jest przewodniczką stada. Jeśli spotkasz samotnego słonia, będzie to stary samiec. Miej się na baczności. Uciekać trzeba z wiatrem i nie na drzewo, bo z każdego cię strząsną.
8. Pawiany mogą zdemolować twój otwarty samochód lub namiot w poszukiwaniu pożywienia. Mają duże zęby i mogą być groĹšne. Bardzo łatwo je spotkać.
9. Pająki, których należy się bać, mieszkają najczęściej na drzewach.
10. Wszystkie owady, węże i skorpiony, które wyglądają bardzo groĹšnie, są na ogółmniej jadowite od swoich skromniej wyglądających koleżków. Ot, taka sprawiedliwość matki natury.
11. Nie należy karmić dzikich zwierząt, co pozostawiam bez komentarza.
12. ¯yrafy nic ci nie zrobią, ale uwaga: są prawie ślepe i przez pomyłkę mogą kogoś stratować. To bardzo płochliwe stworzenia.
13. Zebry i wszelkiej maści antylopy najpewniej uciekną, jak cię zobaczą. Jest ich dużo, więc się nie martw, spotkasz następne.
14. W wodach lądowych na terenie całej Afryki roi się od pijawek, roztoczy i zarazków. Odradzam kąpiel.
15. Hieny i szakale żywią się nie tylko padliną, traktuj więc je z respektem.
16. Bardzo niebezpieczne są dzikie świnie, czyli guĹšce, które mieszkają w jamach ziemnych. Gdy są w  stadzie, potrafią pokonać nawet lwa, a co dopiero człowieka. Są poza tym bardzo brzydkie, nie warto więc się do nich zbliżać.

Ostatnią radą jest palenie ogniska przez całą noc. Dzikie zwierzęta boją się ognia, jeśli więc komuś wypadnie spać w buszu niech dopilnuje tej sprawy.

Pieniądze
1. Warto mieć gotówkę ukrytą w kilku miejscach.
2. Na wypadek jakiegoś zajścia, trzeba mieć pod ręką banknot 10 lub 20dolarowy.
3. Obecnie łatwo jest stać się w naszym kraju posiadaczem karty kredytowej lub debetowej, najlepiej VISA, bez której nie można np. wynająć w przyzwoitej firmie samochodu. Stanowi ona poza tym dobre zabezpieczenie i można jej używać w całej Afryce poza Libią i Zairem, chociaż w innych krajach też zdarzają się problemy.
4. W większości krajów arabskich należy się targować bez skrupułów. Także w pozostałej części Afryki ceny są na ogółdo negocjacji. Dobrze znać parę zwrotów w lokalnym języku.
5. Bardzo mile widziany jest handel wymienny. Szczególnie łatwo wymienia się Tshirty i przedmioty elektroniczne.
6. Nosząc przy sobie gotówkę, trzeba pamiętać o kieszonkowcach, od których roi się na każdym kroku.
7. Nigdy nie należy zostawiać bagażu bez opieki.
8. Dobrze jest zabrać ze sobą drobne podarunki, takie jak zapalniczki czy długopisy.
9. £apówki są powszechne, doliczcie więc 10 procent do kosztów waszego pobytu.
10. Ceny są bardzo różne w poszczególnych krajach, ale zasada jest jedna: to, co turystyczne, jest bardzo drogie, a to, co przeznaczone dla zwykłego obywatela, tanie. Dobrze więc robić zakupy tam, gdzie robią je miejscowi.
11. Walutą najmilej widzianą jest, jak wszędzie, dolar amerykański.

Matylda

Informacje o kilku największych i najciekawszych rezerwatach w Afryce (Uwaga! Informacje z 1997 roku)

Park Narodowy Krugera, RPA
Kruger National Park, znajdujący się we wschodniej części RPA i graniczący od wschodu z Mozambikiem, jest największym parkiem w południowej Afryce, zajmującym powierzchnię prawie 2 mln hektarów. Do parku można wjechać osimnastoma wejściami za cenę 30 randów za dzień od osoby. Wewnątrz parku znajduje się około dwudziestu osiedli, do których dojazd jest starannie oznakowany. Na terenie rezerwatu wolno poruszać się jedynie samochodem, z szybkością nie przekraczającą 50 km/h po drogach asfaltowych, 40 km/h po drogach bez żadnej nawierzchni i 10 km/h wewnątrz osiedli. Samowolne opuszczanie samochodu jest surowo zabronione ze względu na liczne wypadki, które miały miejsce za sprawą nieodpowiedzialnie zachowujących się turystów.
Godziny otwarcia parku są ściśle przestrzegane (7.00–17.30) i jeśli ktoś się zgubi lub spóĹšni, zmuszony jest nocować na terenie rezerwatu w jednym z osiedli, gdzie nocleg wcale nie jest tani. Cały teren jest bardzo surowo strzeżony i w przypadku niezastosowania się do obowiązujących przepisów na niezdyscyplinowanych gości nakładane są wysokie kary.
Dla zamożniejszych przybyszów organizowane są parodniowe pobyty z pieszymi wędrówkami, prowadzonymi przez doświadczonych przewodników. Na terenie Parku Krugera można w tej chwili zobaczyć prawie wszystkie pierwotnie zamieszkujące ten teren zwierzęta, tzn. słonie, bawoły, hipopotamy, lwy, nosorożce, krokodyle, mnóstwo zebr, żyraf i różnych gatunków antylop.
Należy zaznaczyć, że Park Krugera jest miejscem które zwiedza bardzo wielu turystów. Rezerwat ten jest bowiem chlubą całego kraju i stałym punktem wycieczek organizowanych przez prawie wszystkie biura podróży. Dlatego też co chwilę mija się tam inne samochody, co zdecydowanie psuje atmosferę afrykańskiej dziczy. Niemniej jednak warto go zwiedzić, szczególnie jeśli jest się krótko w Afryce lub dopiero rozpoczyna się podróż.

Delta Okawango, Botswana
Na terenie delty rzeki Okawango, będącej rezerwatem, znajduje się Park Narodowy Moremi, o powierzchni 3000 km kw. Największa na jego terenie wyspa nazywa się Chief’s Island. Zamieszkują ją lwy, bawoły, słonie, żyrafy, guĹšce i liczne antylopy. Rozlewiska całej delty, obejmującej łącznie obszar 15 000 km kw., roją się od krokodyli i hipoptomów oraz różnorodnego ptactwa. Najlepszy okres na odwiedziny przypada na lipiec, sierpień i wrzesień, tj. na porę suchą, kiedy poziom wody jest niski, a zwierzęta z okolic delty gromadzą się w pobliżu wody. Aby się dostać na teren rezerwatu, należy wynająć awionetkę w Maun, gdzie również można opłacić parodniowy pobyt w jednym z obozów, wraz z wycieczką łódką mokoro, wyżywieniem i transportem. Cena czterech nocy w Oddball’s lub Gunn’s z przelotem i safari w mokoro wynosi ok. 150–200 dolarów od osoby. Istnieje też spory wybór drogich miejsc, gdzie ceny są dwatrzy razy wyższe. Standard oferowanych tam usług jest bardzo wysoki. Mieszka się w komfortowo wyposażonych domkach na drzewach, są łazienki z ciepłą wodą i wykwintne jedzenie. W miejscach o niższym standardzie, jak Oddballs’s czy Gunn’s, panuje za to fantastyczna atmosfera. Śpi się w namiotach lub w jednym z dwu apartamentów na drzewie (za tę przyjemność trzeba oczywiście trochę dopłacić). ¯ycie towarzyskie skupia się w urokliwym bambusowym barze, również częściowo znajdującym się na drzewie. Kuchnia jest dobra, choć mało urozmaicona. Istnieje wiele możliwości odwiedzin w wioskach buszmanów, rdzennych mieszkańców delty i pobliskiej pustyni Kalahari. Wszystkie obozy oferują wycieczki od jednodniowych po… wedle życzenia.

Równina Serengeti (Park Narodowy Serengeti, Tanzania i Rezerwat Masai Mara, Kenia)
Serengeti jest kompleksem środowisk stepowych, rozciągających się szeroko na wulkanicznej glebie Afryki Wschodniej. Równina Serengeti to Park Narodowy Serengeti w Tanzanii oraz rezerwat Masai Mara w Kenii. Park Narodowy zajmuje obszar niemal 15 000 km kw., czyli niemal tyle samo, co Belgia. Krainą tą rządzą kapryśny klimat i wielkie drapieżniki. W języku Masajów serengeti znaczy bezkresna równina.
Ten autentyczny raj dzikich zwierząt rozciąga się od równika do 3030” szer. geogr. pd. Średnia wysokość równiny wynosi 1550 m. Najwyższy punkt sięga niemal 2000 m, najniżej zaś położone obszary leżą na wysokości blisko 1200 m, w pobliżu Jeziora Wiktorii. Antylopy gnu są najliczniejszym gatunkiem zamieszkującym tę ogromną, porośniętą trawami krainę. W samej tanzańskiej części równiny jest ich ponad 1,5 mln i są najważniejszym Ĺšródłem pokarmu dla 3000 lwów, 4000 hien, 500 gepardów i innych drapieżników. Poza tym na obszarze Parku Narodowego Serengeti żyje ponad milion gazel Thomsona i Granta, 200 000 zebr, 75 000 antylop Impala, 74 000 bawołów, 65 000 antylop Topi, 18 000 antylop południowoafrykańskich, 9000 żyraf i wreszcie 5000 słoni.
Pora deszczowa zaczyna się w listopadzie. Wtedy cała dolina pokrywa się soczystą zielenią. Niezliczone stada flamingów wyglądają jak przepiękny różowy dywan rzucony na jezioro Natron, leżące w północnej Tanzanii. Obszar ten jest właściwie ogromnym terenem bagiennym zalewanym w porze deszczowej.

Krater N’Gorongoro, Tanzania
Serengeti przylega wschodnim krańcem do Wielkiej Doliny Wielkiego Rowu Afrykańskiego, który ukośnie przecina całą Afrykę północnowschodnią. Krater N’borongoro leży pomiędzy grupą ogromnych wulkanów, które są świadectwem nieustającej aktywności skorupy ziemskiej. N’Gorongoro przyrównywane jest do Ogrodów Edenu i Arki Noego. W kraterze przez cały rok nie brakuje wody i traw. Dlatego też krater o szerokości 20 km jest jedynym w swoim rodzaju środowiskiem, w którym żyje ponad 25 000 zwierząt. Nie może się z nim równać nawet środowisko sawanny Afryki Wschodniej. Ciekawostką jest fakt, że do wnętrza N’Gorongoro schodzą jedynie samce słoni, nigdy samice. Ten ewenement przyrodniczy stanowi nierozwikłaną zagadkę dla badaczy.

Ceny wstępu do wszystkich tanzańskich parków, w tym Serengeti i N’Gorongoro (poza nielicznymi wyjątkami, jak Gombe Stream i Mahale), wynoszą (rok 1997):

– 20 dolarów opłaty parkowej za dobę od osoby;
– 20 dolarów od osoby za kemping na terenie parku;
– 30 dolarów za dobę za samochód, o ile nie jest zarejestrowany w Tanzanii;
– 2 dolary za samochód zarejestrowany na terenie Tanzanii;
– 10 dolarów kosztuje pozwolenie na wjazd do wnętrza krateru N’Gorongoro.

Cena typowego safari: pięć dni, opłacone wszystko, włącznie z posiłkami i kucharzem, land roverem i przewodnikiem – od 350 dolarów za osobę. Obejmuje to zazwyczaj następujące parki: Serengeti, N’Gorongoro, Tarangire, słynący ze słoni i baobabów, Lake Manyara, położony nad jeziorem flamingów.
Wszystkie formalności najlepiej załatwić w Arushy, najbliższej miejscowości i centrum turystycznym.
Najodpowiedniejsza pora na wizytę to styczeń i luty. W lipcu i sierpniu, w porze suchej, ogromne stada gnu i zebr migrują na północ do Masai Mara. Kwiecień i maj to pora deszczowa, kiedy drogi są nieprzejezdne i większość parków zamknięta.
Park Narodowy Kilimandżaro, Tanzania
Kilimandżaro jest położone 2 stopnie na południe od równika, zajmuje powierzchnię 240 km kw. (40×60). Jest to najwyższa na kontynencie i jedna z najwyższych samotnych gór na świecie, dach Afryki. Biała czapa śniegu na wierzchołku przyciąga wzrok każdego w promieniu wielu kilometrów. Góra magnetyzuje swą wyniosłością i potęgą, budzi marzenia o wspięciu się na szczyt…
Składa się z trzech wulkanów: Kibo – 5895 m, Mawenzi – 5149 m, Shira – 3962 m.
Roślinność: do 1000 m – sawanny, do 2000 m – pola uprawne i plantacje kawy, do 2900 m – równikowy wilgotny las górski, do 4800 m – łąki wysokogórskie, linia wiecznego śniegu leży na wysokości 5300–5750 m.
Kilimandżaro pierwszy zdobyłw 1889 roku Niemiec H. Meyer. Pierwszym Polakiem byłA.W. Jakubski w 1910 roku.
Każda pora roku jest odpowiednia na wspinaczkę, ale zdecydowanie najlepiej podjąć tę próbę na przełomie grudnia i stycznia. Do wyboru mamy dziewięć tras, ale najpopularniejsza i z pewnością najbardziej odpowiednia na pierwszy raz jest Marangu Route – pięciodniowa wędrówka z trzema noclegami w drodze na szczyt i jednym w drodze na dół. Na wędrówkę należy zaopatrzyć się przede wszystkim w wygodne buty. Oprócz tego dobrze mieć ciepły śpiwór i ubranie na… wszystkie pory roku. Wiele ludzi nie docenia potrzeby aklimatyzacji i fatalnych skutków choroby wysokościowej, która, wskutek niedoboru tlenu, zmusza zdecydowaną większość turystów do wcześniejszej rezygnacji ze wspinaczki, w bardzo złym stanie zdrowia. Niemniej jednak warto spróbować.
Cena wejścia waha się od 400 dolarów od osoby do 1000 i więcej. Obejmuje opłaty parkowe, przewodników, tragarzy, noclegi i posiłki. Negocjując cenę, pamiętajmy, że konkurencja jest duża i nie należy akceptować pierwszej oferty, która wyda się atrakcyjna.

Rezerwat Selous, Tanzania
Jest największym na świecie rezerwatem dzikiej przyrody, zajmującym powierzchnię 54 600 km kw. To kwintesencja naszych wyobrażeń o Afryce, tworzonych przez filmy przyrodnicze i fabularne. Najlepszą porą na odwiedziny jest okres od lipca do marca, czyli pora sucha.
Poruszać można się drogą lądową w samochodzie (wychodzenie z niego jest zabronione ze względu na bezpieczeństwo) albo wodą w łodzi motorowej. W każdym miejscu atrakcji jest bez liku, a wielość i różnorodność zwierząt zadowoli nawet najbardziej wybrednego miłośnika przygód. Park słynie z niewyobrażalnej wprost liczby krokodyli i hipopotamów, zamieszkujących potężną, brunatną rzekę Rufiji.
W północnej części parku, gdzie rzeka Great Ruaha wpada do Rufiji, warto zobaczyć Stiegler’s Gorge, potężny kanion będący najbardziej znaną osobliwością parku.
W północnowschodniej części znajduje się kilka obozów, prowadzonych przez Włochów i Niemców. Cena pobytu dochodzi tam do 200 dolarów za dobę od osoby. Fakt ten jest o tyle przykry, że część osób przyjeżdża tu na polowanie (Pozwolenie na zabicie żyrafy, kosztuje 4000 dolarów).
Doba pobytu w Selous kosztuje 20 dolarów. Parogodzinna wycieczka łódką 35 dolarów. Spać można za parę dolarów we wsi Mloka, położonej przed bramą rezerwatu.

Podstawowy słownik swahili
Język swahili jest używany w Afryce wschodniej.

Jumbo (Dzień dobry) – odpowiada się: Jumbo
Mambo (Jak leci?) – odpowiada się: Poa (W porządku)
Karibu (Witaj) – odpowiada się: Asante (Dziękuję)
Habari (Jak się masz?) – odpowiada się: Nzuri (Dobrze)
Salama (Pokój) – odpowiada się: Salama
Shikamu (Bardzo eleganckie) – odpowiada się: Mara haba (zapożyczone z arabskiego – „Witaj”)
Kwaheri – do widzenia
Baday lub Tutaunana – do zobaczenia
Shilingi ngapi? – ile kosztuje?
Si fa hamu – nie rozumiem
…ni wapi? – gdzie jest…?
Hakuna matata lub hakuna shida – nie ma problemu
Hapana – nie
Ndiyo – tak
Mzungu – biały człowiek
Dactari – lekarz
Sawa – w porządku

Liczby:
Moja 1
Mbili 2
Tatu  3
Nne  4
Tano 5
Sita  6
Saba 7
Nane 8
Tisa  9
Kumi 10
Ishirini 20
Ishirini na moja 21
Thelathini 30
Arobaini 40
Hamasini 50
Sitini 60
Sabini 70
Themanini 80
tisini 90
Mia  100
Mia na moja 101
Mia mbili 200
Elfu  1000
Elfu mbili 2000
Elfu moja mia mbili 1200

Ascori – stróż
Chakula – jedzenie
Chay – herbata
Chungwa – pomarańcz
Embe – mango
Endelea – naprzód
Hapa – tutaj
Haraka – szybko, pośpiech
Hatari – niebezpieczeństwo
Jibini – ser
Kahawa – kawa
Kanga – chusta
Kitungu – cebula
Kuku – kurczak
Kupata petroli – stacja benzynowa
Limau – cytryna
Machungwa – pomarańcza
Mahindi – kukurydza
Maji – woda
Maji baridi – zimna woda
Maji moto – wrzątek
Mayai – jajka
Mboga – jarzyny
Mkate – chleb
Mraba – dżem
Muwa – trzcina cukrowa
Nanasi – ananas
Ndizi – banan
Niitie taxi – zawołaj taksówkę
Ningojee – poczekaj na mnie
Nyama – mięso
Nyanya – pomidor
Pale – tam
Pilipili – papryka
Pindi – zakręt
Pole pole – powoli
Safari – podróż
Samaki – ryba
Sambusas – ciastko z mięsem
Simama – stop
Soda – Napoje gazowane

Podstawowy słownik hausa
Języka hausa używa się w Afryce zachodniej.

Ranka ya dade – dzień dobry (bardzo grzecznie); dosłownie: niech twoje życie będzie długie.
Sannu – dzień dobry (zwyczajnie)
Barka da zuwal – witaj
Lafia – odpowiedĹš na „witaj”
Nagode – dziękuję
Toh – tak, ok
Babu – nie
Uhuh lub Shikenah – nie chcę
Da kyau – dobrze
Nawa…? – ile…?
Rakumi – wielbłąd
Mutum – mężczyzna
Mache – kobieta
Kasuwa – targ
Sannu, sannu – powoli
Muza, muza – szybko

Liczby:
daya 1
biu  2
uku  3
hudu 4
biyar 5
shida 6
bakwai 7
takwas 8
tara  9
goma 10
gomashadaya 11
gomashabiu 12
ashirin 20
ashirindadaya 21
ashirindabiu 22
ashirindaoku 23
ashirindahudu 24
talatin 30
dari  100

Podstawowy słownik arabski
Języka arabskiego używa się w Afryce północnej.

Saaam al laikoum – grzeczne powitanie muzułmańskie.
Labass – dzień dobry (Algieria)
Afwan – odpowiedĹš na „Dziękuję”
Nam lub Aiwa – tak
Ley lub Laa – nie
Kem? – ile?
Mara haba – witaj
Shukran – dziękuję
Djemali lub Djamal – wielbłąd
Monsour – mężczyzna
Lalla – kobieta
Souk – targ
Djebel – góra
Ramia – piasek
Gahwa – kawa
Atai lub Chay – herbata
Mey lub Ma – woda
Khobz lub eesh – chleb
Shisha – fajka wodna
Gamila – dobrze, pięknie

Liczby:
sifr  0
wahid 1
zouje 2
talata 3
araba’a 4
hamsa 5
setta  6
seb’a 7
thimanya 8
tesa’a 9
ashara 10
hadashara 11
etnatashara 12
talatashara 13
ishrun 20
talat’in 30
araba’in 40
hamsin 50
mia  100
miat’in 200
alef  1000
alfa’in 2000

Epilog
Kiedy tak jadę na przeładowanej ciężarówce, bez konkretnego celu, po prostu przed siebie, zobaczyć, co kryje się za horyzontem, a ciepły południowy wiatr rozwiewa włosy, słońce ogrzewa twarz i obok stoi plecak, w którym mieści się cały dobytek, chce mi się śmiać. Jestem wtedy bezgranicznie zadowolona z życia. Wszystkie cywilizacyjne potrzeby tracą rację bytu. Szczęście jest w zasięgu ręki. Tak cudownie można zwyczajnie i po prostu BYĆ.
A wieczorami wpatrywać się w gwiazdy na bezchmurnym niebie, rozpoznawać nowe konstelacje i słuchać, jak strzelają iskry z ogniska i grają w buszu cykady. Czasami odezwie się jakieś zwierzę lub zaszumi wiatr w palmowych liściach. A potem się śpi mocno, żeby o świcie wyruszyć w dalszą drogę.
Drogi w Afryce są zakurzone i bywa, że prowadzą donikąd. Często też w promieniu wielu kilometrów nie ma nikogo, tylko bezkresna przestrzeń i pusto, pusto…
Mam szczerą nadzieję, że ta książka chociaż w niewielkim stopniu zdołała opowiedzieć o trochę innym życiu, że jeśli ktoś pojedzie w tamte strony poczuje się podobnie jak ja, czego wszystkim szczerze życzę.
Dobrze jest marzyć, ale jeszcze lepiej jest realizować swoje marzenia, a wierzcie mi, że chcieć, to móc.
Matylda

Podziękowania
Specjalne podziękowania składamy Państwu Rzewuskim, którzy reprezentują nasz kraj w Tanzanii.
Zawsze, gdy mówiliśmy o naszej wdzięczności, pytali:
– Za co?
Nieważne, my wiemy, za co.
Dziękujemy także panu Aleksowi z Krakowa, którego przyjaĹşń wiele dla nas znaczy.
Nie zapomnimy opieki i troski, jaka nas spotkała w misji Franciszkanów Polskich koło Arushy, ani domowych wędlin i serdeczności Państwa Wójtowiczów.
Dziękujemy także losowi za to, że się od nas nie odwrócił, a miał ku temu niejedną okazję.

Spis treści
Wstęp, Matylda Pniewska
Prolog, Matylda Pniewska
Feluka, Matylda Pniewska
Planeta Woda, Matylda Pniewska
Koszerny przypadek, Matylda Pniewska
Namibia, Matylda Pniewska
Lew, Matylda Pniewska
Bungi, Matylda Pniewska
Zambezi, Matylda Pniewska
Autobus, pociąg czy parowiec,
Dominika Szczechowicz
Mahale, Matylda Pniewska
Mtabila, Matylda Pniewska
Lśniąca góra, Dominika Szczechowicz
Opowieść o pewnym hotelu,
Dominika Szczechowicz
Na krawędzi wszystkich gór świata,
Dominika Szczechowicz
Baboony, Anna Tryc
American dream, Anna Tryc
Sekret Malawi, Anna Tryc
Pocztówki z Malawi, Anna Tryc
Zanzibar, Anna Tryc
Czterech mężów i cztery żony, Matylda Pniewska
W krainie delfinów, Matylda Pniewska
Wieczorne rozmowy z nauczycielem,
Matylda Pniewska
Wyspa Szczurów, Matylda Pniewska
Krótkie epizody, Matylda Pniewska

Część informacyjna:
Ważne informacje dla osób wybierających
się do Afryki, Matylda Pniewska
Parki narodowe:
Park Narodowy Krugera, RPA
Delta Okawango, Botswana
Serengeti, Tanzania
N’Gorongoro, Tanzania
Kilimandżaro, Tanzania
Selous, Tanzania
Podstawowe słowniczki:
Swahili
Hausa
Arabski
Mały atlas zwierząt
Epilog, Matylda Pniewska
Podziękowania